Kilka po(d)ręcznych projektów – i może być fajnie

2016-11-19 06:58

 

Przyszłemu szefowi Ordynackiej napisałem już dwie notki: TUTAJ i TUTAJ. I będę pisał następne, pewnie do Gwiazdki, bo czego jak czego, ale temperamentu „literackiego” i „społecznikowskiego” – mam pełen wór. Ktoś ma inne zdanie…?

Przypomnę, że kiedy działała Komisja Edukacji Stowarzyszenia Ordynacka – wystąpiła ona z dwoma poważnymi i kilkunastu drobniejszymi inicjatywami, do których przyłożyłem swoje ręce i talenty, przewodnicząc Komisji. Te dwie najważniejsze to Forum Inteligencji Polskiej (dwuletni cykl „krążących” po Polsce ok. 40 konferencji na najbardziej uwierające tematy, patronował temu Marszałek Oleksy) oraz Narodowy Projekt Kształcenia Ustawicznego (koncept rozsianych po kraju „samorządnych społeczności edukacyjnych”, dyskutowany m. in. w gabinecie Krystyny Łybackiej). Obie inicjatywy zdechły, nie dociekajmy przyczyn, bo się poróżnimy.

Dziś o tym, co to jest Projektal. Najlepiej jak dołączę swój rysunek „historyczno-gospodarczy”, zredagowany dobre 20 lat temu (uwaga: treść rysunku jest „zaklęta” w europejskim kodzie kulturowo-cywilizacyjnym, a są jeszcze – zauważmy – chiński, indyjski, arabski, „nezyjski”, latynoski, itp.):

Rysunek przedstawia historię gospodarczą w pigułce. Najważniejszy jest „słupek” owalnych kształtów, z których pierwszym jest FARM. Historia gospodarcza sięga dużo dalej wstecz, ale Farm-Gospodarstwo jest pojęciem zrozumiałym dla wszystkich.

Jeśli Gospodarz jest w stanie „wykarmić” rodzinę, parobków, paru nędzników po sąsiedzku, stada w chlewie, oborze, stajni, owczarni, kurniku – i jeszcze mu wystarcza na rozbudowę „obejścia” i jakieś „ekscesy” artystyczne, polityczne, gromadzkie – to jest dobrym gospodarzem. W późnym stadium formuły „farm” Gospodarstwa zaczęły coraz intensywniej uczestniczyć w wymianie towarowej (nie mylić z targowiskiem gminnym), co uczyniło je wrażliwymi na wahania koniunktury, czynników zewnętrznych, obcych, ale u podstaw tej formuły leży autarkia (samowystarczalność). W Gospodarstwie podstawową formą aktywności ekonomicznej jest Praca, co najwyżej „uzbrojona” w narzędzia, urządzenia, wynalazki z obszaru nawożenia, melioracji, przetwórstwa wstępnego, selekcji rozrodczej czy siewnej. Gospodarstwami są też – przede wszystkim w miastach – podporządkowane Majstrowi warsztaty rzemieślnicze.

Kiedy – na skutek przyspieszającej komercjalizacji „wszystkiego co było, jest i będzie” oraz na skutek rewolucji techniczno-przemysłowej rozpoczęto intensywne wytwarzanie „masy towarowej” – gospodarkę zdominowały Przedsiębiorstwa, czyli manufaktury, fabryki, przetwórnie, nastawione na zysk. Z zysku dokonuje się kolejnych inwestycji. Ważne jest – że w tej konwencji niemożliwa stała się autarkia poszczególnych przedsiębiorstw, tak jak to miało miejsce w przypadku Gospodarstw. Gospodarka tak pojętego biznesu osiągnęła apogeum, kiedy zaczęła „wypuszczać” wyroby, które „nie pamiętają” surowca. Np. o telewizorze można wiele powiedzieć, mało kto pamięta, że jego istotą była zrazu elektroniczna lampa, a ostatnio półprzewodniki. Istotą samochodu jest silnik, czyli „piec hutniczy” przetwarzający paliwo na energię: ktoś o tym pamięta?

Formuła przedsiębiorstwa koczy się, powoli ale konsekwentnie: zamiast inwestycji rozwojowych, reprodukujących przedsiębiorstwa – powstają Projektale, czyli „kuźnie projektów”. Żeby się nie rozwodzić, bo to nie podręcznik: Projektalem udanym jest Kulczyk-Holding, Projektalem nieudanym były Polskie Inwestycje Rozwojowe SA (vide: drugie exposé D. Tuska), zamienione ostatnio w fundusz. W ogóle większość podmiotów mających w nazwie Fundusz czy Agencja (w tym liczne tzw. parabudżety) – to w rzeczywistości Projektale, czyli podmioty sterowane politycznie, nieortodoksyjne w sprawie zysku, takie jak do niedawna Narodowe Fundusze Inwestycyjne, a do dziś Kasy Chorych (NFZ), rozmaite agencje w obszarze rolnym, OFE, 500+, czy właśnie zgłoszone w Jasionce rozwiązania pod zawołaniem „590”. Nawet wytwórnie płytowe, media, wydawnictwa, rozmaite rozwiązania cyber-sieciowe albo militarne – to projekty, a nie przedsiębiorstwa czy – po prostu – inwestycje. W założeniu realizujące dobro wspólne (stąd zarządzanie nimi przez sferę polityczną i politycznymi sposobami) – ale w rzeczywistości operujące Budżetami i generujące je, przy czym Budżety są „czystą korzyścią.

Inne „słupki” z rysunku – są równie ciekawe, ale dla tego co poniżej – mniej istotne.

 

*             *             *

Ordynacka – aby dobrze się zapisać w ludzkiej pamięci i w Historii, aby uzyskać opinie organizacji postępowej – powinna „wymyśleć” jakiś Projektal. Bycie organizacją inteligencką – zobowiązuje… Niejeden ordynariusz funkcjonuje w sferze konsultingu, bankowości, finansów, związków zawodowych, doradztwa biznesowego. Stworzenie Projektalu skupiającego choćby tych kilkudziesięciu doświadczonych w projektalowym czynie, a kiedy coś umyślą – stworzenie „ekstra-ordynaryjnej” sieci wdrożeniowej w całym kraju (choćby wspomnianej TUTAJ sieci spółdzielczej) nie powinno stanowić problemu.

Dla sceptyków: to nie jest kwestia wielkich pieniędzy, jakiegoś klasteru (klastru?), itp.: to jest kwestia – że się wyrażę – siły woli.

 

*             *             *

Kilka cytatów moich z lat minionych, dziś tym bardziej aktualnych. Na przykład z konceptu Forum Inteligencji Polskiej:

Polska inteligencja przełomu tysiącleci legitymuje się kiepską kondycją intelektualną, moralną i materialną, a przede wszystkim przeżywa ogromne kłopoty z samookreśleniem, ze zdefiniowaniem swojej tożsamości.

Kiepska kondycja intelektualna wynika z radykalnego, jakościowego obniżenia zainteresowania państwa i władz regionalnych/lokalnych/terenowych rozbudową i rozwojem intelektualnego i kulturowego zaplecza dla życia publicznego, a w ślad za tym skurczyły się możliwości rozwojowe osób, podmiotów i instytucji konstytuujących się jako ośrodki inteligenckie. Coraz częściej życie kulturalne i intelektualne – poza centralnymi, prestiżowymi ośrodkami – odbywa się metodami bricolage (połączenie „majster-klepki” i „złotej rączki”), przechyla się ku amatorszczyźnie, tymczasowości, fasadowości, pozorności. Jedyną praktycznie dostępną możliwością przełamania tego impasu jest włączenie się w wyniszczający intelektualnie wir komercyjnych i politycznych zamówień na zdarzenia intelektualne i kulturalne, co przecież nie jest żadnym rozwiązaniem.

Kryzys moralny polskiej inteligencji polega na postawieniu jej w sytuacjach wyboru pomiędzy spełnieniem się a stabilizacją życiową, najogólniej rozumianą. I chociaż dokonanie jakiegoś wyboru jest też obarczone odpowiedzialnością moralną, to najbardziej szkodliwa, deprymująca o dezorganizująca osobiste morale jest sama sytuacja wyboru (skrótowo nazywana „być czy mieć”). Rozedrganie inteligencji w tej płaszczyźnie czyni ją coraz mniej przydatną społecznie w jej „przyrodzonej” roli przewodnika, patrona i oparcia Ludu, w ten sposób zamyka się błędne koło praktycznego wykluczenia inteligencji z kreatywnego udziału w życiu publicznym, przeistaczania jej w cynicznych rywali Ludu w grze o dobra albo w pozbawioną szans, zagubioną masę, spauperyzowaną materialnie, kulturowo i intelektualnie, pogrążoną w beznadziei.

Kryzys materialny, jaki dotknął polską inteligencję, drąży ją jak grzyb. Aby być czynnym inteligentem, trzeba uczestniczyć w intelektualnym i kulturalnym życiu publicznym. Wiąże się to ze śledzeniem publikacji i zdarzeń, z własną aktywnością, w uczestnictwie w zorganizowanej społecznej dyspucie, a przede wszystkim z rozwijaniem niezależnego, autorskiego dorobku intelektualnego i artystycznego. Tymczasem względy materialne powodują, że tylko nielicznych stać na to wszystko,  z czego większość odłożyła do lamusa swoje własne ambicje artystyczne i intelektualne, porzucając swoją suwerenność na tym polu. Obniżany w ten sposób prestiż inteligencji jest jednym z argumentów do dalszego ograniczania jej materialnych możliwości, ale też do subtelnego, ale nieuchronnego przesuwania inteligencji na pozycje obce jej mentalnie.

Albo inny cytat, sprzed lat:

Trzy są symptomy przewagi w dyspucie publicznej: żywi mają rację nad martwymi, zwycięzców nikt nie rozlicza, duży może więcej. W zasadzie stanowią one kanon inteligenckiego pragmatyzmu.

Jeśli żywi mają rację nad martwymi (nieobecni nie mają racji), to znaczy, że prawdę o Oświęcimiu, Katyniu, Powstaniu Warszawskim, sytuacji w Chinach, Murzynach w Ameryce, odkryciach Kolumba i demokracji ateńskiej – kształtują zawsze ci, którym to jest tu-teraz do czegoś potrzebne, a ich uzgodnienia i dysputy – może się okazać poniewczasie – pozostają w zupełnej abstrakcji od tego, co niegdyś było rzeczywiste. Show must go on – wydają się powtarzać ci wszyscy, którym dane jest, albo którzy zawłaszczyli prawo do pisania podręczników i rozstrzygania kto ma rację, kto mówi prawdę, jak ma realizować się dziejowa i bieżąca sprawiedliwość.

Jeśli zwycięzców nikt nie rozlicza, to w życiu codziennym i przy tworzeniu Historii obowiązuje paradygmat skuteczności: musisz wygrać, bo wtedy w twoim ręku są „teczki na wszystkich” oraz prawo do ich użycia lub odłożenia ad acta. Zatem każde szalbierstwo, każda podłość staje się usprawiedliwiona i nawet pożądana, jeśli w jej wyniku osiągasz status dysponenta nawą rozliczeń, bo wtedy uzyskujesz immunitet, bezkarność, twoje glorie pokrywają lukrem wszelkie dokonane i zamierzone bezeceństwa, dają też prawo nawet fałszywego przerzucania oskarżeń na pokonanych.

Jeśli duży może więcej, jeśli rację rozdziela się w życiu „według rzucanego cienia”, to skutek jest taki, że autobus ma największe prawa na ulicy, ciężarówka na szosie, minister w branży, dryblas na dyskotece, oligarcha w biznesie, dyrektor w urzędzie. Nie zabraknie „rozsądnych”, którzy to potwierdzą i zdziwią się, o co Pimpusiowi chodzi. Rzecz w tym, że ulica, szosa, branża, dyskoteka, biznes czy urząd stworzone są dla dobra publicznego, a nie wyłącznie dla autobusów, ciężarówek, ministrów, dryblasów, oligarchów czy dyrektorów. To trudne do pojęcia.

I ostatni fragment dawnego tekstu:

Być inteligentem – to w Polsce brzmi dwojako: jest się zarazem dumnym i podejrzanym. Dumnym w tym sensie, że prace fizyczne przestają do człowieka pasować, co najwyżej jako jakaś szlachetna pasja, człowiek wyrasta ponad przeciętność, właściwie jest wynoszony, jako ktoś, komu przysługuje biurko i miejsce pomiędzy dyskutantami, a to w Polsce automatycznie uszlachetnia. Podejrzanym w tym sensie, że ktoś, kto ma dużo czasu oszczędzonego na pracach fizycznych pognębiających umysłowo i wycieńczających kondycyjnie (taki kraj), łatwo poddaje się skłonnościom do chachmęcenia, prywaty, karierowiczostwa, politykierstwa, łatwo poddaje się też materialnym żądzom i szuka okazji do ich zaspokojenia kosztem innych ludzi i kosztem dobra wspólnego.

Stawałem się inteligentem długo, dochodziłem do inteligenckości krętymi drogami. Nigdy nie osiągnąłem tego etapu doskonałości i wtajemniczenia, który pozwala swobodnie intrygować, co jest inteligenta chlebem powszednim i karmą niebiańską zarazem. Właśnie tak wyobrażać trzeba sobie inteligenta w pierwszym pokoleniu: wychowanego na inteligenta, ale osadzonego w „etosie pochodzenia”.

Tu przerwijmy na chwilę, aby zająć się czymś niepoważnym. Jest w komputerach domowych zainstalowana taka gra, którą nazywam „chaotyczne kulki”, a jej oficjalna nazwa to „jezzball”. Punkty zdobywa się w niej za to, że zamyka się latające bez ładu i składu kulki do symbolicznych przegródek tworzonych przez zakreślanie czarnymi liniami wolnego pola. Im ciaśniejsza klatka, tym więcej punktów, najlepiej w ogóle unieruchomić kulkę. Po każdym sukcesie wznowienie gonitwy oznacza o jedną kulkę więcej do zablokowania. Osiągnąłem już ponad trzy miliony punktów, moje największe „stado” go okiełznania liczyło około trzydziestu rozbisurmanionych, rozbrykanych stworzeń. Ich jedyną bronią przed graczem jest rozbijanie rysowanych linii, za które gracz jest karany spadaniem liczby zapasowych posunięć, aż przegra wyczerpawszy dopuszczalną liczbę przerwań.

Symbolika tej gry jest porażająca. Przede wszystkim kulki niby to kierują się dwoma prostymi regułami (prędkość i kierunek), ale potrącają się wzajemnie, czyniąc zamęt i nieład na polu gry i trzeba sprawnego bata, by zaprowadzić między nimi pożądany porządek. Gracz występuje tu w roli zarządcy, który będzie miał kłopot z głowy, jeśli to całe towarzystwo unieruchomi, skrępuje jak najciaśniejszymi przegródkami, zatem jeśli spowoduje bezruch, otrzyma najwyższą z możliwych premię. Po jakimś czasie gracz opanowuje logikę tej gry do tego stopnia, że przy pomocy – odkrywanych w miarę doświadczenia – różnorodnych technik jest w stanie sprawnie rozstawiać kulki po klatkach nie bacząc na ich starania i jakikolwiek zakres swobody, a przede wszystkim na sabotaż w postaci rozbijania budowanych przegród.

Nauki z tej gry płyną trzy: po pierwsze, niezależnie od tego, jak mało prostych reguł rządzi życiem publicznym, sama liczebność jego uczestników powoduje chaos nie do opanowania, tak jakby reguł w ogóle nie było. Po drugie, porządek można zaprowadzić tylko rozdzielając od siebie uczestników życia publicznego i unieruchamiając ich jak najbardziej. Po trzecie, jedynym sposobem zachowania swobody jest sabotaż w postaci rozbijania przeszkód stawianych przez zarządcę.

Im bardziej uzmysławiam sobie te nauki – tym bardziej w grze w kulki widzę polską inteligencję: z jednej strony jest tak rozbrykana, że czyni chaos niezdolna podporządkować się żadnej, nawet najprostszej regule, więc nieuchronnie ściąga na siebie zapędy totalitarne, z drugiej zaś strony ma „we krwi” rozbijanie w puch wszystkich możliwych ograniczeń jej narzucanych, jest po prostu „genetycznie” niepraworządna, niby-rewolucyjna, pełna poświęceń dla wolności, tyle że efektem jej bohaterstwa jest gra przegrana nie tylko przez zarządcę, ale i przez nią samą, bo przegrana gra zamraża całe życie na pulpicie komputera. Tak właśnie wygląda polskie piekło. Jego najdonioślejszym wyrazem jest to, że większość kulek, które już pogodzone z losem” zmierzają do zastawionej przez gracza pułapki, jest wybijana ze swojego szlaku przez rozbuchane w zapale rewolucyjnym koleżanki, ale w konsekwencji inne, zupełnie „niewinne”, na skutek serii karamboli wpadają do przegródek, choć do niej nie zmierzały. W ten sposób odbiera się pochwały tym poddającym się, a kara spotyka te, które zostały tam wepchnięte.

Ostateczny wynik takiej gry jest taki, że to kulki walczą nieczysto między sobą, a ich rewolucyjny zapał – podobno mający je łączyć – niesprawiedliwie dzieli chwałę, a jeszcze kończy się dla wszystkich fatalnie, niezależnie od tego, czy wygrywa zarządca, czy kulki.

Niepostrzeżenie dopisuje się do tego wszystkiego prawda ostateczna: o tym, jak wygląda życie publiczne, decyduje zawsze inteligencja, bo to ona stoi zarówno po stronie totalitaryzmu czy innego zarządu nawą publiczną, jak też po stronie „wolnościowców”, łamaczy pułapek i przegród zastawianych przez zarząd w intencji zaprowadzenia porządku czy w innych, bardziej cynicznych intencjach. Prosty naród raczej patrzy na to wszystko ze zdumieniem, niedowierzaniem i przede wszystkim zdezorientowany.

Będąc inteligentem w pierwszym pokoleniu, dość uważnie  obserwowałem „jezzball” odgrywany w realu. Kiedy przyjechałem do wielkiego miasta, nie miałem pojęcia o takich sprawach jak Katyń, Pyjas, Gułag, śmierć Sikorskiego, Dziady’68, nie rozumiałem też (nie dostrzegałem) zapędów totalitarnych państwa socjalistycznego i partii zwanej robotniczą. Nie dość, że wychowałem się w świecie zwanym „wsi spokojna, wsi wesoła”, to jeszcze zawdzięczałem ustrojowi społeczno-politycznemu swój wielki awans, nie miałem podstaw mu nie ufać, choć od czasu do czasu doświadczałem jakichś przykrości i niesprawiedliwości, widziałem ludzi niegodnych swojego wysokiego miejsca, dostrzegałem sprzeczności i podstępy programowe.

Dlatego moje wejście w sam środek warszawskiego środowiska akademickiego, i to wejście w roli działacza, było dla mnie – harcerza – szokiem. Najczęstszym zadawanym sobie w duchu pytaniem było: „ale o co chodzi?”. Ludzie mnie otaczający, zamiast zmierzać ku rzeczowym, roboczym konkluzjom, a natychmiast po nich zajmować się realizacją zobowiązań (podjętych wobec samych siebie i wobec szarej społeczności studenckiej) – popadali w jakieś obce mi dysputy o nie wiadomo czym.

To wtedy ukułem w sobie pogląd, że inteligenta karmą podstawową jest intryga. Intrygant lubi stwarzać sytuacje niepewności, w wyniku których najlepiej aby sam stawał się wyrocznią, pożądanym źródłem interpretacji czy wiadomości, arbitrem, rozwiązywaczem problemów. Karmi się więc  zapętlonymi informacjami dystrybuowanymi skrycie i podstępnie, a następnie występuje w roli męża zaufania. Intrygant najczęściej jest inteligentem, nie do końca spełnionym politycznie.

Spotkałem na swej drodze kilku naprawdę wyśmienitych intrygantów, wszyscy bez wyjątku byli inteligentami w pełnym znaczeniu tego słowa: jeden był uczonym, inteligentem w którymś tam pokoleniu, cieszył się wzięciem wśród studentów, których wpuszczał w różne „badawcze” sytuacje, jak to socjolog, a przede wszystkim utworzył Kolegium Otryckie, zbudował z przyjaciółmi od podstaw na Otrycie Chatę Socjologa, uruchomił redakcję Colloquia Communia. Inny był twórcą Klubu Miłośników Litwy, wydawcą kwartalnika „Lithuania”, repatriantem z Wilna (czyli niemal jak moja Matula), zdobył wykształcenie jeszcze na Uniwersytecie Wileńskim, obcował z prezydentami przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, z biskupami i parlamentarzystami Europy Środkowej. Kolejny był nauczycielem polskiego, harcerzem, ale i (potem) sekretarzem wojewódzkim partii wiadomej: człowiek prawy i wielki duchem, który jednak miał „powiatową” zaledwie orientację w polityce, a może tylko taką pozę przyjął? Doświadczyłem na sobie inteligenckich sztuczek Jerzego Urbana, znakomitego eseisty/felietonisty, wziętego pismaka, rzecznika rządu Jaruzelskiego, imprezowicza z opinią lowelasa. A obok niego celności intelektualnej wice-urbana, którego znałem jeszcze z czasów studenckich, jako redaktora i świetnego felietonisty ITD., a teraz odnajduję w nim trochę cynicznego, trochę aroganckiego szefa ruchu NIE, felietonistę „Nie”, „Trybuny” czy „Przeglądu”. Doświadczyłem też na sobie sztuczek retorycznych Kuronia i Michnika, ale nie brałem tego personalnie, bo było to w warunkach wiecowych w roku ’80…

Człowiek wyrasta w etosie „klasowym” (chłop, robotnik, inteligent), postępowo-emocjonalnym (solidarność, socjaliści, ekolodzy, alterglobaliści, hippies), środowiskowym (ordynacka, pokolenia, kor, krzywe koło, sts, pomarańczowa alternatywa, owsiaki), a potem idzie się uczyć (uczelnia, ale też inne kanały awansu edukacyjnego). Ma też para-etosy (np. wielkomiejski, przemysłowy, portowy). Najczęściej uczelnia jest życiową okazją do zmiany etosu „klasowego”: albo wrasta się w nowy etos, albo wnosi się go do starego etosu:

·         jeśli wrasta ktoś w nowy etos, to porzuca robotniczy lub wiejski, staje się inteligentem wyposażonym w dwie optyki, tę w której wyrósł i tę wyuczoną;

·         jeśli po zakończeniu nauki ktoś wraca „do domu” – to nieuchronnie rozkłada stary etos, jest jego rozsadnikiem i niszczycielem, sam też dezintegruje się etosowo;

·         ale też jeśli wraca i wzbogaca stary etos – jest inteligentem nowego typu, nośnikiem społecznego i intelektualnego postępu;

·         najgorzej jest wtedy, kiedy wraca do tego samego (inteligent z dziada pradziada), bo wtedy reprodukuje i staje się kastowy: właściwie nie oderwał się na czas nauki od swojej „macierzy”;

Ten ostatni przypadek – jako zupełnie nowy i „zoologicznie”, perwersyjnie atrakcyjny - bardzo mnie zajmuje. Studiowałem bowiem kilka razy w skrajnie różnych miejscach i zawsze napotykałem takich, którzy pielęgnowali rodzinne, czy nawet rodowe albo środowiskowe wartości. Zauważam, że nie były to jakieś wartości pomnikowe, tylko coś w rodzaju wiecznie uprasowanych spodni, zawsze czystych majtek, nienagannej fryzury, poukładanych książek na półce, odrzucania niektórych „plebejskich” pasji i zainteresowań, a przede wszystkim wycyzelowana poprawność językowa. Za to forma, w jakiej taki ktoś przypominał o tych drobiazgach, wzbudzała we mnie gniew i chęć utarcia zadartego nosa. Ta wysublimowana arogancja, wyższość własna sączona niezauważenie, ale konsekwentnie, jakaś taka niechęć do rozmowy, mimo niby-uczestnictwa w niby-wspólnym zebraniu.

Po latach, naprawdę po wielu latach obcowania z takimi ludźmi zauważać począłem, że za tą fasadą nie obesranych gaci i wyniosłych hrabiowskich manier kryją się treści głębsze, autentyczne, ale i tak nie można było się oprzeć wrażeniu, że jego inteligenccy z urodzenia koledzy dochodzili do tych wartości nie wcześniej niż ja sam: po co więc cały ten niekoleżeński sztafaż? Ano, właśnie, inteligent ma intryganctwo we krwi, dziedzicznie.

Wiele lat potem napisałem eseik, skierowany właściwie do swoich własnych kolegów z młodości zdradzających inteligenckie pochodzenie: to w tym eseiku starałem się zawrzeć właściwie wszystkie stare do nich pretensje, których wcześniej nie potrafiłem sformułować, a które nie dość, że okazały się trwałe, to jeszcze coraz bardziej uzasadnione. Widocznie inteligencja ma już taką właściwość, że nie-inteligent widzi ją wadliwą i trochę nieludzką.

Ten eseik (Inteligent-Obywatelem) – zamieszczę tu niedługo.

 

*             *             *

PS

Docierają do mnie „bokiem” uwagi, że skoro wzmogłem „ordynacką publicystykę” – to znaczy, że „coś chcę”, a przede wszystkim nadmiernie się zradykalizowałem w krytyce rodzimego środowiska.

Odpowiadam: nikt mnie od dawna nie widział kandydującego, choć jestem aktywny w organizacjach „wystawiających” kandydatów. A to, że mam niewyparzoną gębę i nazywam rzeczy jakimi są (moim zdaniem) – proszę łaskawie uznać za przyjacielski głos w dyskusji. Gdyby mnie nie obchodziło – nie krytykowałbym. Obchodzi. I do krytyki zawsze dołączam projekty konstruktywne – fajne, niefajne, nawiedzone, trzeźwe – ale mam takich inicjatyw w „podręcznej biblioteczce” ładnych kilka. Szkoda, że uchodzę za dyżurnego krytykanta, podskakiewicza…