Kamaryla

2010-02-20 23:15

 

KAMARYLA

/dobrze jest być cesarzem, ale dał nam przykład Talleyrand, że z tylnych rzędów też można coś ugrać, a tyranem i krwiopijcą i tak będzie pan kierownik/

 

Ordynacka: grupa faworyzowanych dworzan panującego, wywierająca poważny wpływ na bieg spraw publicznych; klika wyzyskująca swoje stanowiska i wpływy dla robienia intryg i uprawiania stronniczej polityki.

Historia pokazuje, że kamaryle najlepiej czują się wtedy, kiedy brakuje panującego: na Ordynackiej mamy do czynienia właśnie z taką sytuacją: Prezes, który odszedł na ostatnim Plenum, był raczej patronem niż monarchą, w każdym razie był jak najdalszy od kreowania organizacji wodzowskiej, obecny zaś Prezes ma tak wiele obowiązków zawodowych, że trudno mu jest wydostać się z kokonu, którym owija go kamaryla, zwana Ordynacką przez niewiele wiedzących, za to chorobliwie nieprzyjaznych przeciwników Wł. C.

Otóż to: kiedy media z dnia na dzień uruchomiły kampanię obrzydzania ludności naszego Stowarzyszenia, na wyraźny zresztą sygnał polityczny (gdyby Wł. C. był związany z Kołem Wędkarskim, media używałyby sobie na tym Kole), zagrały na pewnej oczywistości, czyli na powszechnym społecznym odczuciu, że naszym krajem rządzą nie tyle oficjalne struktury parlamentarne, rządowe czy samorządowe, ile najprzeróżniejsze koterie i grupy przestępcze „ustawione” w oficjalnych strukturach. Na tak przygotowany grunt wystarczyło rzucić hasło, aby człowieka mającego program dla mediów inny niż biznes ustawić w kącie, a przy okazji zbrukać „bogu-ducha-winną” Ordynacką.

Tu jednak stała się rzecz kolejna: Ordynacka przysposobiła się do niezasłużonego wcześniej wizerunku. Z „ławy piwnej”, ze „zorganizowanej nostalgii” przeistoczyła się niemal z dnia na dzień w stowarzyszenie godne nadzwyczajnego zainteresowania prezydenta, premiera, ważnych ugrupowań partyjnych. O niegdysiejszej przynależności do ZSP/SZSP przypomnieli sobie ważni urzędnicy, biznesmeni, działacze „stołkowi” (dalecy od działaczostwa społecznikowskiego), politycy. Doświadczeni w bojach organizacyjnych, umiejący dobrze operować „zapisem”, czyli jednych czynić wielkimi, innych trędowatymi. Artyści układów gabinetowych i zakulisowych intryg. Przypomnieli też sobie inni, którzy niegdyś robili konkretną robotę w dziedzinie kultury, nauki, edukacji, turystyki, pośrednictwa pracy, wyjazdów stażowych za granicę, wydawnictw. Podjęli inicjatywy w nadziei, że nie odtworzą się w łonie Ordynackiej stosunki sprzed lat, kiedy to jedni zaiwaniali z zakasanymi rękawami, oddając swój czas, talenty, energię, nawet kosztem średniej w indeksie, zaś inni pałaszowali śmietankę z ich roboty robiąc kariery polityczne.

Zawiedli się. Ordynacką opanowała kamaryla. Najprostszym jej detektorem, papierkiem lakmusowym, jest dynamiczny, nagle ożywiony kadrowy ruch podskórny oparty na „zapisie”, z którym oficjalne roszady personalne niewiele mają wspólnego. Jej istotą jest nieoznaczoność. Każdy z osobna uczestnik związku kamarylnego jest człowiekiem godnym szacunku i może wykazać się zapracowaniem „na rzecz i w imieniu”: razem jednak stanowią niebezpieczny – dla kraju, dla Ordynackiej, dla siebie samych – związek interesów nie dających się opublikować, będących pomieszaniem racji stanu z racją prywatną albo koteryjną.

Ale o co chodzi?

Trzeba sobie wyobrazić, ze dość prawdopodobny jest zbieg następujących okoliczności politycznego życia naszego kraju:

-                           z powodów, które tu warto przemilczeć, lewicowa nisza polityczna jest w odwrocie, uciekają od niej całe organizacje, zdradza ją czołowa partia czerpiąca legitymizację w lewicowej części tzw. elektoratu;

-                           w ramach wojny Polaków i „Małopolaków” o podstawowe substancje naszego kraju (przedsiębiorstwa, strumienie finansowe, zasoby ludzkie, rynek konsumpcyjny, dobra trwałe) kulminację osiągnęła wojna o środki masowego przekazu, w której poważnym uczestnikiem-Polakiem jest członek Ordynackiej i „jego” ekipa;

-                           nie mogąc nijak przyczepić się do owego członka, ale czując konieczność zdyskredytowania „jego” ekipy, „Małopolacy” rozdymali balon z Ordynacką, aby dopaść go pośrednio;

-                           rozdymana medialnie Ordynacka – bez zielonego pojęcia o istocie sporu – poczuła się ważna i wzięła na serio swoją potęgę, fałszywie propagowaną przez „Małopolaków”;

-                           sprawa zaczęła żyć własnym życiem, a świadomi krótkotrwałości „ordynackich 5 minut” gracze szybko zmontowali Kamarylę, aby poprzez retour-en-avant odzyskać gubiony elektorat lewicowy, np. dla wyborów parlementarnych UE;

-                           przy okazji okazało się, że sama Kamaryla nie jest monolitem, a w jej łonie dojrzały opcje „prozelityzmu” wobec społeczników garnących się do Ordynackiej;

Jest to proste i najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie fenomenu Ordynackiej roku 2003: w roku 2004 fenomen ten przeistoczyć się może albo w resztki po nadętym balonie (szpilkę do przekłucia – niestety – nadal trzyma ten, kto dmuchał w balon), albo w organizację społeczną (stowarzyszenie) w pełnym tego słowa znaczeniu.

Należę do tej grupy społeczników, która skazana jest na przegraną: o ile sama kamaryla nie przekracza liczebnością kilkuset osób, o tyle większość Ordynackiej uczepiona jest rękawów i marynarek Kamaryli, nie zdając sobie sprawy z tego, że owej Kamaryli nie obchodzą największe nawet dokonania merytoryczne, tylko gra na „górnej półce” politycznej: jeśli osiągniesz swoje merytoryczne dzieła samodzielnie, wbrew wszystkiemu – to być może Kamaryla je rozdmucha i wykorzysta po swojemu, nie bacząc na dobro publiczne. Umowy na ten temat jednak nie będzie, nikt z „ważniaków” nie ma na to czasu pośród swoich kamarylnych intryg.

W taki oto sposób działacze Ordynackiej starający się uczciwie robić cokolwiek – jako pierwsi narażają się na niekorzystny „zapis”: nie poprze ich ani Kamaryla, ani uczepieni jej marynarek rozpaczliwi poszukiwacze szansy, instynktownie odsuwający się od „uczciwców” jako tych, na których kamarylny patron na pewno warknie. Nie poprą też ich media, bo cóż to za atrakcja, że ktoś chce zrobić porządną robotę?

Prawda, że to jest proste?

A jednak: kto chciałby wykorzystać pojęcie Kamaryli do tego, aby wyostrzyć szpilkę nakłuwającą w przyszłości balon Ordynackiej – zrobi z tego historię nie z tej ziemi, uruchomi wyobraźnię swoją i czytelników, przedłuży bzdurę rozpoczętą przez panią Rapaczyński i przedstawi Ordynacką jako Czarnego Luda. Pamiętacie piosenkę Okudżawy o Czarnym Kocie? No, właśnie.