JOW dla inteligentnych. Receptura

2015-07-16 13:18

 

Polska stoi po raz kolejny przed szansą. Jestem wystarczająco leciwy – choć jeszcze się przecież „nie rozsypuję” – by pamiętać, jak zatrzeszczała w posadach Polska Rzeczpospolita Ludowa. Państwo PRL, które wcale nie było ludowe (nie należało do Ludu) tak samo, jak nie była robotniczą partia mająca klasę robotniczą w nazwie – oba te fenomeny nagle i niespodziewanie dla wszystkich zostały poddane w wątpliwość: a jeszcze całkiem niedawno (w tamtych czasach) podważanie robotniczej (klasowej) istoty PZPR i ludowej (demokratycznej) istoty PRL budziło szczere, autentyczne zdumienie sąsiadów, rodzimego towarzystwa, koleżeństwa z pracy, przełożonych wszelakich – oraz władz: one też – mimo świadomości sztafażu – szczerze uznawały „socjalizm realny” (ja go juz wtedy zwałem "domniemanym") za nieuchronny, nieodwracalny, po wieki. I dlatego, jeśli takiego „niedowiarka” karano jak za zbrodnię (element antysocjalistyczny, wróg ustroju) – przyjmowano to z dobrodziejstwem inwentarza.

Wystarczyło 25 lat Transformacji, aby sytuacja stała się identycznie zabetonowana: Nomenklatura, której skład personalny (zwłaszcza kierowniczy) okazał się w większości niezmienny (poza wymianą naturalną), „zielonowyspowy” sztafaż wskazujący na niemal mocarność polskiej gospodarki, coraz liczniejsze instytucje niby „strzegące” demokracji, a w rzeczywistości stojące murem za Nomenklaturą, dziadziejące poczucie wpływu „obywateli” na rzeczywistość, gnijące albo wymierające etosy (przywództwa politycznego, służby w mundurze, samorządności lokalnej, profesjonalizmu w pracy, efektywności gospodarczej), zastępowane „rwactwem dojutrkowym” i „państwami w państwie” (patrz: korporacje, prawników, medyków, urzędników, policjantów, finansjerów, windykatorów), zapaść obszaru budżetowego (edukacja, ochrona zdrowia, opieka socjalna, emerytury), niezrozumiałe dla „narodu” zaangażowanie Państwa w awantury międzynarodowe, propagandowo-medialny nacisk na „jedynosłuszność” władzy. Jednym słowem: taką właśnie Polskę podważano od końca lat 70-tych i nawet kilka mrocznych lat stanu wojennego nie odwróciło tego „ludowego przeczucia”, że coś tu jest nie w porządku, co ostatecznie skończyło się przeredagowaniem głównej sceny politycznej.

Transformacja od swego początku poszła „nie tędy” (co w parlamencie w dniach jej wprowadzania sygnalizowali R. Bugaj, A. Małachowski czy K. Modzelewski): jedyne co w niej pozostawało niezmiennie słuszne to pragnienie, by nie wróciła rzeczywistość, którą właśnie porzuciliśmy. Ale wraz z odrzuceniem starych formuł wygubiono – choć nie było to konieczne – wielopokoleniowy dorobek budowany od I wojny światowej, po ponownych narodzinach Rzeczpospolitej. Budowano go niemal cały czas w niesprzyjających warunkach społecznych i politycznych (waśnie narodowe, na poły faszystowska sanacja, koncept „dwóch wrogów”, II wojna, przymusowa przynależność do „obozu socjalistycznego”, nacjonalizacja, autorytaryzm PZPR) – ale tylko ktoś o wyjątkowo złej woli nie zauważy, że poziom życia ludności, infrastruktura, sieć gospodarcza, społeczne umiejętności obywateli, pozycja międzynarodowa Polski – zmieniły się między 1918 do 1989 nie do poznania, na lepsze.

Jeśli rzetelnie, czujnie śledząc statystyki i „obmacując realia”, mierzyć kondycję III RP w roku 2015 poziomem rzeczywistego dostępu ludności do owoców gospodarczych, poczuciem bezpieczeństwa ekonomicznego i socjalnego, udziałem grup wykluczonych w ogóle społeczeństwa, stanem obywatelskiego zaangażowania w sprawy publiczne, poziomem przestępczości pospolitej i urzędniczej, morale Nomenklatury i władz najwyższych, liczbą i rozmiarami patologii toksycznych i moralnych oraz biurokratycznych, społecznym poczuciem współgospodarzenia Krajem i własnym losem, poziomem zadłużenia Państwa, administracji terenowej i ludności – to z całym szacunkiem do osiągnięć w statystykach wytwórczych, eksportowych i z całym szacunkiem dla „biżuterii” w postaci piękniejących miast, wystaw i biur oraz ulic, dla inwestycji w drogownictwo i telekomunikacje oraz media elektroniczno-informatyczne – Polska od ćwierćwiecza porusza się „z impetem wstecz”, choć twarzą nadal skierowana jest ku niedoścignionym od stuleci wzorcom „zachodnim”.

Piszę o tym od lat i nie tu będę udowadniał, że to nie tylko „dyżurne narzekanie”.

Lech Wałęsa – symbolizujący wciąż (mimo popełnianych błędów szkodzących jego wizerunkowi) obywatelski samorządny protest przeciw systemowi-ustrojowi uznanemu ostatecznie za przebrzydły – niespodziewanie szybko znalazł swoje „echa”: spazm symbolizowany przez sukces wyborczy S. Tymińskiego, nieprzygotowana „korekta rewindykacyjna” firmowana nazwiskiem J. Olszewskiego, mega-spazm A. Leppera będący jak dotąd najpoważniejszą społeczną krytyką systemu-ustroju transformacyjnego, rozmaite flibustierskie (podskakiewiczowskie) „podróbki” firmowane z różnym skutkiem przez Ikonowicza, Rydzyka, Giertycha i innych, którzy zdołali odcisnąć anty-systemowe piętno, choć sami niekoniecznie dorośli do własnego buntu, a może nie całkiem czystej gry, która ostatecznie ich samych zmieliła.

Społeczny WKURW – no, bo jak to nazwać – tak bardzo narasta (i niech apologeci Transformacji zwą to owocem ludzkiej zbiorowej głupoty) – że gotów był poprzeć cyniczną zagrywkę J. Palikota i nadstawiał chętnie ucha sensacjom J. Korwina-Mikke, który za pomocą ukrytych założeń mąci w głowach niezorientowanej młodzieży.

Dziś trybunem ludowym Polaków jest Paweł Kukiz, o którym można i trzeba mówić wiele dobrego, ale którego orientacja i w ogóle kwalifikacje polityczne są żenujące. Ma za to wałęsowskiego nosa, i choć podsuwają mu pod ten nos tabakę i inne zmyłki – zdołał w wyborach prezydenckich rozmontować ludzką świadomość typu „głową muru nie przebijesz”.

Najbardziej boli, że szary lud Polonii nie ma dziś takiego duchowego (nie lękajcie się) i intelektualnego (Laborem exercens) wsparcia, jakie miał od 78-go roku przez niemal dwa pokolenia. Trzeba sobie z tym radzić.

Kilka razy podchodziłem – tworząc do szuflady – do konceptu politycznego. W ostatnich latach dojrzałem do konceptu Państwa Równoległego (L’Etat parallèle), czyli konceptu obywatelskiej, społecznej odmowy korzystania z „usług” Państwa (III RP) i tym samym reprodukowania jego prerogatyw, silnie naznaczonych patologiami.

Ale siła moja jest rachityczna. Więc – uwzględniwszy realia – notuję sobie recepty, których użyłbym, „gdybym tylko mógł”. Oto ich krótki spis:

Cywilizacyjna : kiedy robisz POSTĘP – to uważaj co robisz – (TUTAJ)

Gospodarcza: GOSPODARKA – CZŁOWIEKOWI – (TUTAJ)

Humanitarna: CZŁOWIEK istnieje poprzez RODZINĘ – (TUTAJ)

Polityczna: wszelkie DOBRO powstaje z DOBRA, nie istnieje MNIEJSZE ZŁO – (TUTAJ)

Regaliów: są takie dobra wspólne, których nie wolno spieniężać – (TUTAJ)

Społeczna: Społeczeństwo to MY a nie PAŃSTWO – (TUTAJ)

Zagraniczna: Europa TAK, ale NIE TAKA – (TUTAJ)

Stawiam w tej sprawie na Pawła Kukiza – nie dlatego, że popieram jego program, którego on niema i od tworzenia go się odżegnuje – tylko dlatego, że nie mam ochoty czekać kolejne pół pokolenia na kolejny zintegrowany wokół innej osoby społeczny WKURW.

Na jego JOW mam odpowiedź w postaci Ordynacji Swojszczyźnianej (rozwijanej przeze mnie wcześniej jako Ordynacja Sołtysowska) – patrz: TUTAJ.

Będę te notatki doredagowywał – niekoniecznie z zamiarem kandydowania w wyborach. Po prostu każdy ma prawo mieć swój program polityczny.

 

Na początek zatem – co sądzę o nieistniejącym programie animatora ruchu zmielonych i patrona niezliczonych ruchów „indignados”.

 

JOW dla inteligentów

 

Jestem z tych, którzy o JOW dowiedzieli się na poważnie (czyli nie z przesłuchów, a konkretnie) – kiedy już mieli własne pojęcie na temat tego, co się nazywa wyborami.

Mój koncept wyborczy nazwałem przed laty Ordynacją Sołtysowską, a dziś skłaniam się do zmiany nazwy na Ordynacja Swojszczyźniana. Esencją tego konceptu są społeczności sąsiedzkie, które wybierają swoich liderów (sołtysów) wtedy kiedy same zechcą, wedle lokalnejpotrzeby, bez żadnej ogólnopolskiej kampanii, a owi wybrańcy stanowią – z upoważnienia niekoniecznie identycznego wszędzie – swoisty elektorat do dalszych wyborów.

Powtórzę i podkreślę: społeczność sąsiedzka obiera, wedle swoich sąsiedzkich reguł, kogoś, komu ufa politycznie. I ten ktoś reprezentuje ową społeczność w dalszych wyborach, rozliczając się z tego przed sąsiadami, kiedy jednak zrobi jakąś niewybaczalną głupotę na szkodę sąsiedztwa – to zostanie wycofany. Proste, bez wielkich zadęć pt. wybory samorządowe, wybory parlamentarne, wybory europejskie. Już nie dodam, że w czasach teleinformatycznych kontakt między „elektorami” (sołtysami) a wyższymi szczeblami jest łatwy i oczywisty.

Jeśli zatem koncept JOW przewiduje trzy szykany:

1.       Oddolne wyłanianie kandydatów;

2.       Odpowiedzialność wybranych przed wyborcami;

3.       Sprawny mechanizm odwołania-zastępowania nielojalnych elektorów;

- to jestem woJOWnikiem. Tyle, że ani jan Przystawa, ani Kukiz nie stawiają tak tej sprawy, co najwyżej półgębkiem. Dlatego popieram Pawła jako nosiciela społecznego „wkurwu”, ale mam wiele uwag „racjonalizatorskich” co do jego konceptu, o czym on wie z naszych korespondencji, dwukierunkowych, podkreślam.

W kontekście JOW pojmowanym przez okular Ordynacji Swojszczyźnianej widać coś, na co zwracam uwagę od lat: w swoistym trójkącie, jaki zarysowują Ordynacja Wyborcza (jej wielowariantowa dzisiejsza postać), Konstytucja (art. 104 o braku odpowiedzialności przed wyborcą) i regulamin Sejmu (czyli podporządkowanie losób posła woli lidera politycznego) powodują, że Ordynacja Swojszczyźniana jest legalnie niemożliwa. Więcej: jest bezprawna.

To dlatego łączę Ordynację Swojszczyźnianą z konceptem Państwa Równoległego (L’etat paralelle), czyli takiego narzędzia w rękach Obywateli, które oddaje istniejącemu, dzisiejszemu Państwu (organy, urzędy, służby, prawa) tylko minimalne prerogatywy, odmawia zaś zawracania głowy temu państwu sprawami, które obywatele mogą sobie sami rozwiązać (arbitraż sąsiedzki, wzajemnictwo, samopomoc, public-collections, gromadnictwo – weźmy się i zróbmy). To jest koncept trudny, wobec wyjałowienia nas z rzeczywistego obywatelstwa (patrz: l’uomo senza contenuto, homo sacer) i wpasowania nas w obywatelstwo rejestrowe (melduj się, płać, głosuj, morda w kubeł).

Zakładam, że gdyby udała się robota polityczna, w wyniku której ludzie przestaliby chodzić przeciw sobie po sądach i policjach, przestaliby w ogóle głosować w wyborach centralnie zarządzanych, płaciliby tylko te podatki, których nie da się uniknąć „sposobem” (np. kooperatywy) – to niedługo okazałoby się, że Państwo raczej nie jest nikomu potrzebne, przynajmniej w tej postaci, którą znamy, która sprowadza się do tego, by łupić obywateli (w tym przedsiębiorców), a za złupione pieniądze urządzać sobie Kraj i podporządkowywać sobie Ludność. Ekploatować, już nawet nie udając, że poza Budżetem cokolwiek ICH interesuje.

Utopia? Oczywiście!

Kiedy chcesz sytego namówić na przemarsz do baru czy sklepu – to też uprawiasz utopię. Dopóki nie zgłodnieje, dopóki nie dostrzeże, że mu czegoś brakuje – nie ruszy tyłka.

Rzecz w tym, że współczesne Państwa robią wszystko, by nawet nienasyceni nie wyrażali ochoty na ruszenie tyłka. Na przykład zezwalają głodowe pensje i bezrobocie strukturalne (ktoś pamięta, co to?), na przykład robią sieczke z mózgów poprzez media, na przykład dają sygnał, że ktokolwiek zachowa się „nietypowo” – może być „ukarany” (niekoniecznie karnie, ale będzie odsuwany na margines). To dlatego ludzie – nawet w społecznościach lokalnych – wciąż od nowa „wybierają” tych samych obwiesiów i szalbierzy, choć oni w poprzednich kadencjach pokazali, że niczego dobrego się po nich nie można spodziewać.

Oznacza to, że owo „państwo równoległe” ma się w najlepsze, tylko a’rebour. Ludzie swoje „prawdziwe sprawy” załatwiają obok prawa, obok struktur państwowych, obok oficjalnego budżetu. Nie oczekują niczego szczególnego od szkoły, od służby zdrowia, od sądów, od policjantów, od inspekcji, od administracji, od banku: jeśli idą do tych sfer z jakąś sprawą, to mają „w zanadrzu” coś, co może wesprzeć ich interes. Oczywiście, nieliczni robią tak skutecznie, pozostali – dopłacają do swoich porażek. I ci nieliczni wzmacniają to, co nazywa się u nas Układem.

Wszystkim, którzy próbują mi wmówić, że źle o mnie świadczy sam fakt, iż popieram Kukiza i jego JOW-y, odpowiadam:

1.       Koncepcja JOW – lepsza lub gorsza – jest w Polsce „w obiegu” od początków „demokratyzacji”. PO wprowadziła ją nawet do swojej kolekcji obetnic wyborczych. Zrealizowała z tego 10%, mogę się potargować;

2.       Prawo i Sprawiedliwość nigdy w swoim istnieniu nie uznały tematu rzeczywistej samorządności i demokratyzacji za element rzeczywistego, realizowanego programu;

3.       AWS, która przeprowadziła tzw. reformę samorządową – uczyniła z samorządu terytorialnego sieć „komitetów popierania administracji lokalnej”, ta zas jest „upaństwowiona” jako sieć bezwolnych wysuniętych placówek administracji rządowej;

4.       Samorządy gospodarcze, środowiskowe i organizacji pozarządowych – są albo na usługach macierzystych organów założycielskich (firm i ośrodków budżetowych), albo swoistym lobby ubiegającym sie o fundusze, albo są marginesem legitymizującym fałszywy, domniemany ruch obywatelski;

5.       Bywają potężne organizacje i kościoły, które poszczególne swoje komórki terenowe zgłaszają jako odrębne podmioty i – skuteczniej niż „normalne” – dobierają się do budżetów i ciał decyzyjnych, zwłaszcza lokalnych;

Może JOW – w koncepcie propagowanym przez Kukiza – nie są najlepszym produktem polityczno-społecznym. Zwłaszcza jeśli nie naciskają na trzy wymienione wcześniej aspekty demokratyzacji, ludowładztwa.

Akurat jestem z tych (złogów po-PRL), który dość szczegółowo mógł zapoznać się z konceptem (i z całkiem odwrotną praktyką) Kraju Rad. Współczuję młodziezy, która tej akurat wiedzy i doświadczenia nie ma. Bo plecie androny o tym, jak bardzo demokratczna mamy własnie w Polsce rzeczywistość.

Pierwotnie termin „rada” (soviet, совет) odnosił się do lokalnych rad robotniczych, chłopskich i żołnierskich, na początku dwudziestego wieku, kiedy dojrzewał w carskiej Rosji odruch „kukizowy”, „indignados”.

Bolszewicy połączyli ideę Rady z komunizmem. W ramach tego systemu pracownicy, jednostki wojskowe, rejony i gminy wybierały lokalnych przedstawicieli administracyjnych. Te z kolei wybierały delegatów na poziomie bezpośrednio nad nim, itd., aż do najwyższych poziomów państwowych.

Etymologicznie w słowie „soviet” zakotwiczone są takie pojęcia jak wiec, zebranie, zjazd, ugoda, sąd społeczny. Możliwe to jest wyłącznie w formule sąsiedztwa, środowiska, załogi fabrycznej. Gdyby osobowy rozwój człowieka w Rosji szedł w kierunku uczynienia go świadomym obywatelem – rady wiązałyby się w rozmaite umowy (jak np. związki gmin) i poradziłyby sobie bez Państwa, centralnego Budżetu, prerogatyw dyscyplinujących masy. Ale tzw. „człowiek radziecki” istniał wyłącznie w propagandzie, natomiast rzeczywista władza legitymizowała się coraz jaśniej „odgórnie”, przez co ostatecznie rady stały się powolne „centralnemu kierownictwu” i aparatczykom (patrz: prace Milovana Đilasa czy Michaiła Voslenskiego). Zawsze jednak – aż do upadku Gorbaczowa – gdyby lokalnie pojawiła się grupa niezłomnych obywateli – trudno byłoby legalnie pozbawić ich samorządności. Jednym słowem, literalnie (wedle konstytucji ZSRR) – Kraj Rad był państwem opartym na obywatelskim samostanowieniu kolegialnym.

Moje doświadczenie życiowe i znajomość ideowej esencji fenomenu RADY – upoważnia mnie do oświadczenia, że ufam Pawłowi, dopóki głosi podobny koncept. Nie jest to koncept lewicowy, przynajmniej w ustach Kukiza (Paweł jest antykomunistą) – ale jest bardziej demokratyczny, niż te realizowane naszym kosztem, na naszych oczach, z naszym udziałem.

Mają rację ci, którzy mówią: JOW to będzie plebiscyt między głównymi ugrupowaniami politycznymi, w wyniku czego rzeczywiste obywatelstwo zginie pośród „straconych głosów”. Ale ich racja oparta jest na pogardzie do tych, którzy nabożnie, niemal religijnie traktują przywódców, bezkrytycznie zabiegając o ich łaskę, nawet jeśli rozum podpowiada, że zostaną przeżuci i wypluci. Otóż nie wolno nimi gardzić, tylko trzeba im wskazać „egzorcyzmy”, by otrząsnęłi się z urzeczenia wodzami i wodzusiami. By rzeczywiście uwierzyli w siłę swojego obywatelstwa.

W ostatnich latach dokonał takich egzorcyzmów Wałęsa, potem Tymiński, potem Lepper, potem Palikot (jawnie cyniczny), a w ostatnich dniach Kukiz. Policzmy: jeden na kadencję. Stać nas na to, by odmówić Kukizowi i czekać na kogoś następnego, najlepiej żeby był wykształcony, elegancki, ugrzeczniony i bezinteresowny? Moim zdaniem – nie stać. A im bardziej sam fakt, że się Pawła popiera, staje się dobrym powodem do zewsząd opluwania „naiwnych” – upewnia mnie w tym, że trzeba postawić na tę szansę. I działać po kukizowemu: jesli Paweł zawiedzie – to się go kopnie w tyłek i przestanie chodzić na koncerty.

Idzie nam o to, jakie będzie ustrojowe podłoże naszej rzeczywistości, a nie o profesjonalizm w oskubywaniu obywatela, za którym opowiadaja się (świadomie?) anty-kukiści. Może Pawłowi juz palma odbiła i będzie kiepskim posłem, premierem, prezydentem. Ale – skoro pomagaliśmy w „wojnie na górze” podobnemu rozrabiace, skoro uznaliśmy blokady rolnicze za dobrą formę walki politycznej – to przyznajmy artyście prawo do przewodzenia społecznemu „wkurwowi”. Inaczej okażemy sie pajacami, którzy wiedząc, że się ich na żywca skubie – głosują na swoich oprawców.

Mam takich komentatorów, którzy szydzą, czasem nie przebierając w określeniach, z moich wahań i obaw. Że niby hamletyzuję, a ostatecznie idę za scenicznym głupkiem i prawie-faszystą. Tym powiadam: trudno jest mi wierzyć Pawłowi, że rozumie w pełni co mówi i co czyni, ale to nie dyskwalifikuje demokratycznej jakości, która przez niego przemawia. I którą odbieram jako szczerą. Wiem, że sam Paweł zostanie rozniesiony na strzępy nawet, jeśli odniesie parlamentarny sukces, a może i wcześniej. Ale – tak jak rozmontował myślenie „głową muru nie przebijesz” – tak może rozmontować spoiwo Układu.

Może. To jest jego zadanie. Którego nikt dotąd nie zrealizował, choć głosili to mądrzejsi i bardziej doświadczeni od niego, a na pewno sprawniejsi jako politycy. Gdyby chcieli – już byśmy mieli daleko posuniętą demokrację. Ale nie chcieli, więc ich czniam. I wszystkich, którzy mnie mają za nikogo tylko dlatego, że idę za Pawłem.

Przecież nie idę za nim jak za bożyszczem, tylko z pełną świadomością, ile w tym wszystkim zależy ode mnie. Z pełną świadomością, że jeśli Paweł ugra nie więcej jak 50 posłów – to nie zlikwiduje nawet tej wspomnianej wyżej, oczywistej patologii rozpostartej między Konstytucję-Regulamin Sejmu i Ordynację Wyborczą. To ona definiuje „nasz” ustrój.