Jak zachować Ordynacką dla siebie

2010-02-20 23:22

 

 KONWENCJA „200 PLUS MIĘSO”

/staraj się, staraj, ale jeśli chcesz mieć z tego realną korzyść, postaraj się oscylować blisko miejsca, gdzie podają karmę, ale też uważaj, by nie wpaść samemu do koryta, bo cię pożrą/

 

Oceniam Ordynacką na nie więcej na 200 osób: reszta to mięso. Przynajmniej w warunkach, jakie do tej pory tu panują.

Wszelkie stowarzyszenia, fundacje, kluby, spółki i podobne „kolektywne” przedsięwzięcia mają od samego swego zarania, od aktu erekcji, problem polegający na konieczności pogodzenia pięciu niezależnie realizowanych projektów:

-                             projekt pierwszy: Jak Przedsięwzięcie Uczynić Moim Własnym Folwarkiem – to projekt realizowany przez najważniejszego z Ojców-Założycieli, który inicjując owo kolektywne przedsięwzięcie ma z jednej strony bezinteresowny społecznikowski program publiczny, z drugiej zaś ma nieprzeparte ciągotki wodzowskie, kierownikowskie, szaro-eminenckie;

-                             projekt drugi: Jak Ugrać Swoje Pod Cudzym Parasolem – to projekt realizowany przez wszelkich pozostałych aktywistów, którzy niczym nie różnią się od najważniejszego z Ojców-Założycieli poza tym, że są liderami pomniejszymi;

-                             projekt trzeci: Jak Najefektywniej Wydatkować Swoją Społecznikowską Pasję – to projekt realizowany przez tych, którzy nie muszą być liderami, za to wyposażeni są w tę charakterystyczna intelektualno-duchowo-koncepcyjną nadpobudliwość wypełniającą kolektywne przedsięwzięcia soczystą treścią;

-                             projekt czwarty: Jak Miło Spędzić Czas Blisko Tygla – to projekt realizowany przez ludzi nie palących się do żadnej roboty, ale zawsze obecnych, komentujących, głosujących, dających się wybrać do szerokich władz;

-                             projekt piąty: Jak Uskubać Sobie Działkę Kosztem Cudzej Roboty – to projekt realizowany przez ludzi często z zewnątrz, po których nie można się spodziewać niczego poza penetracją, markowaniem roboty i skłonnością do pięcia się lub wydzielania sobie nisz poza ogólną kontrolą;

Każde kolektywne przedsięwzięcie zakładane (ładniejsze słowo: fundowane) jest przez dwa pierwsze projekty, pozostałe projekty póki co są reprezentowane śladowo. Kiedy organizacja nabiera już znaczenia, obrasta w dorobek i wyposaża się w możliwości – przeżywa kilka okresów przyspieszonego naboru członków i sympatyków, pośród których dominują właśnie trzy następne projekty. Bywa jednak, że organizacja przez cały swój żywot jest rachityczna, co wymagałoby poważniejszej analizy, ale tu wspomnijmy, że w takim przypadku ma szansę uchronić się przed trzema dalszymi projektami za cenę swojej drobności, niszowości, ograniczoności.

Cała historia przedsięwzięć kolektywnych, wliczając w to przedsięwzięcia społecznikowskie, charytatywne, komercyjne, samorządowe, a nawet państwowe – rozpostarta jest na pięć projektów.

Znalezienie przykładu nie-mundurowej, nie-przymusowej organizacji funkcjonującej według innego modelu graniczyłoby z cudem.

 

Ordynacka ma za sobą dwuletni okres założycielski, podczas którego trwały intensywne ruchy wokół realizacji dwóch pierwszych projektów, i trzeba przyznać, że pod tym względem Ordynacka nie jest organizacją miałką: działo się dużo i było ekscytująco.

Ordynacka ma też już niemal za sobą pierwszy okres przyspieszonego naboru członków, w wyniku czego wszystkie trzy dalsze projekty eksplodowały ze znaczną siłą, poruszyło się też w dwóch założycielskich projektach. W pewnym sensie przed II Kongresem Ordynacka jest już organizacją kompletną, doświadczyła po trosze wszystkiego.

Dochodzimy do sedna tych para-teoretycznych rozważań. Któż to jest tych 200 osób, kto zaś robi za mięso?

Projekt pierwszy realizowany był/jest przez stosunkowo niewielką garstkę wodzów, która i tak jest zbyt wielka, są to: Wiesław Klimczak, Krzysztof Szamałek, Włodzimierz Czarzasty, Lech Witkowski. Każda z tych osób po swojemu chce (chciała) zagospodarować sobie Ordynacką na własny użytek, przy czym dajmy tu zastrzeżenie, że to nie jest żadna wada życia organizacyjnego, tylko objaw zdrowia. Bez soczystej postaci wodzowskiej każda organizacja zamierałaby w letargu. Wiesław Klimczak został z Ordynackiej „wyprowadzony” właśnie pod pozorem wchodzenia w letarg. O schedę po nim trwa nadal gra, mimo formalnego zakończenia sporu (zmiany Przewodniczącego). W tej grze wariantami są:

-                             kolejna zmiana Przewodniczącego;

-                             secesja programowa (na przykład wydzielenie się partii);

-                             ustabilizowanie szefowania z „tylnego siedzenia”;

-                             wykwit środowiskowych organizacji konkurencyjnych;

-                             wstrzymanie oddechu w zwarciu równoważnych przeciwieństw;

-                             powrót(?) do letargu z okresu przed pierwszym naborem członków;

Wszystkie te warianty są przygotowywane równolegle, a czynnymi lub potencjalnymi figurami tej gry jest owe 200 osób, których lista jest następująca:

a)      prominenci nawy państwowej;

b)      prominenci nawy gospodarczej;

c)      trybuni, budujący wizerunek marketingowy;

d)     liderzy, budujący bazę członkowską;

e)      konkurenci, budujący konkretne, materialne inicjatywy;

W tej dwu-setce wcale nie ma tak zwanej demokracji i być nie może, bowiem pozycja wyjściowa poszczególnych osób jest diametralnie różna, poza tym jedni pracują na konkretnych wodzów, inni są do wynajęcia, jeszcze inni pracują dla siebie samych, aby dostać dobrą pozycje wyjściowa przed następnymi rozdaniami (rozdania są w grach organizacyjnych etapami dochodzenia do projektowych konkluzji).

Na grze ciążą – być może skutecznie, być może z pożytkiem dla organizacji – różne postawy podstawowych graczy, czyli wodzów realizujących pierwszy projekt. Pomijając szczegółową analizę tego wątku powiedzmy sobie, że porozumienie/kompromis jest między nimi raczej odległy, wszystko zmierza raczej w kierunku zdominowania gry przez jednego z nich albo zagrywki typu „filip z konopii”, czyli uruchomienia mechanizmów tłumnych na których wyrośnie jakiś „oddolny” lider.

Dwu-setka, przy całym swoim zróżnicowaniu (przewagę tam mają ludzie top-polityki i top-biznesu), dobiera sobie „mięso” według apetytów, te zaś mogą być ogromne albo skromne, preferują różne smaki, więc dla nieuważnego obserwatora cała gra może nawet wyglądać zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. Właśnie „mięso” – to najmniej uważny obserwator, bo wpatrzony we własne emocje i podniecony własną bliskością od wydarzeń zdaje się nie widzieć, jak zgrabnie jest manipulowany.

Rolą mięsa jest smakować, a przed konsumpcją – otrzymać jak najlepsze przyprawy, więc jeśli owo mięso pełni jakąkolwiek podmiotową rolę – to rolą tą jest ubieganie się o możliwość działania: dofinansowanie inicjatyw, obsługę biurową, udostępnianie lokali. Z punktu widzenia dwu-setki jest to zawracanie głowy: jeśli damy „mięsu” za dużo przypraw, to stanie się ono niejadalne, gotowe jest samo dołączyć do 200-tki, co oznaczałoby konieczność posunięcia się zarówno przy stole konsumpcyjnym, jak też na listach rezerwy kadrowej.

Reprodukcja konwencji „200 plus mięso” polega więc na tym, żeby ustabilizować obszary pięciu projektów, żeby „mięso” pozostało mięsem, żeby w 200-tce było jak najmniej trybunów, liderów, konkurentów.