Gnodziszewski strzela focha

2014-01-09 12:53

 

Kiedy po 6 latach od niezłomnego postanowienia, w wieku 18 lat zostałem słuchaczem Wojskowej Akademii Technicznej (1975 rok) – przede mną była precyzyjnie zaprogramowana przyszłość: 5 lat „słuchowiska” (z tego ostatni rok w roli podporucznika), dobry zawód (elektronika, fizyka techniczna), spokojne awanse w przewidzianych terminach, może jakiś tytuł naukowy (złowiono mnie do WAT hasłem „naukowcy w mundurach”), przed 50-tką suta emerytura i świat otworem przede mną. Nie zamierzałem być „liniowym” oficerem (wtedy udałbym się do jakiejś szkoły oficerskiej), więc nie planowałem być generałem.

Miałem średnią w indeksie 4.16, potem 4,23 (szóstek wtedy nie było w katalogu ocen). Reprezentowałem WAT w siatkówkę. Miałem grono słuchaczy moich popisów na gitarze. Miałem duszę harcerza (phm) i wielki entuzjazm do WAT. Egzaminy sprawnościowe zdawałem na 5+ nie tylko za siebie…  Strzelałem z kbkAK nie gorzej niż 49/50, za każdym podejściem, biegałem przełaje, celująco zaliczałem tzw. „małpi gaj”, rwałem 90 kg, podrzucałem 150 (wymieniam umiejętności, które liczyły się w WAT). Nie miałem problemów towarzyskich (tak to delikatnie ujmę).

Ale 1,5 roku wystarczyło, bym zorientował się, że bez poparcia jakiegoś mocnego patrona nie mam szans na to, by zostać pracownikiem WAT-owskiego Instytutu Elektroniki Kwantowej albo  Instytutu Fizyki Plazmy i Laserowej Mikrosyntezy. A nic innego mnie nie interesowało. Napisałem więc „podanie o zwolnienie ze szkoły” (to się w wojsku nazywa „raport”), podając, że może jednak pójdę na AGH (automatyka). Od tego momentu moje życie zamieniło się w piekiełko. Do trzeciej sesji egzaminacyjnej nie zostałem dopuszczony.

Zrozumiano? W wieku, kiedy człowiek zaczyna się rozglądać po świecie – zostałem brutalnie zgwałcony jako obywatel.

Nadal jednak uważałem, że mam powód do zadowolenia ze swoich osiągnięć życiowych. Aż tu, pewnego dnia, jeden z oficerów liniowych (takich od dowodzenia słuchaczami) powiedział do mnie: „skończysz jak Gnodziszewski” (nazwisko wymyślone, prawdziwe nazwisko należy do wciąż żyjącego kolegi z pododdziału).

To już nie był gwałt, a coś znacznie gorszego…

Otóż Gnodziszewskiego nie tylko kadra liniowa, ale też koleżeństwo „na kompanii” uważało za brudasa, nieuka, paskudnika, śmierdziocha i plugawca. Rzadkiej urody gnojek. Skąd się wziął na – prestiżowej wówczas – uczelni? Wiem od kolegów, że nie tylko mnie zatkało takie oświadczenie dowódcy na mój temat. Wystarczyło że okazałem niewdzięczność…

Nagle okazało się, że jestem bardzo niezdyscyplinowany, łapię naganę za naganą, inne kary też. Kolega przewodniczący Sądowi Koleżeńskiemu przyszedł do mnie w tajemnicy i uprzedził, że rozkazano mu sądzić mnie koleżeńsko. Wtedy już pojąłem, że czeka mnie kara najwyższa, więc zapewniłem Mariusza: po co masz podpaść, gadaj co chcesz, rób co ci każą, mój los już przesądzony.

Zostałem wydalony z WAT po dwóch sądach koleżeńskich – i odesłany nie na AGH czy inną politechnikę, tylko do Kompanii Wartowniczej (117 dób spędzonych w budce i na wartowni), a potem do pułku artyleryjskiego.  Ostatecznie, po latach, wylądowałem w SGPiS (SGH) i nie narzekam zbytnio.

 

*             *             *

Państwowe oszustwo (naukowcy w mundurze) spowodowało, że straciłem 4 lata życia w najlepszym wieku, mając zresztą naliczony dług za to, że studiowałem w takich świetnych warunkach.

Państwo o nazwie PRL, choć nadal, aż po jego kres, byłem społecznikiem i wiele dawałem z siebie – nie podziękowało mi w żaden sposób. „Szczytem kariery” było dla mnie przewodniczenie Ogólnopolskiej Radzie Nauk Społecznych, a równolegle współzałożenie i przewodniczenie Akademii Młodych (nieco mniej „unaukowionej”). To były funkcje pełnione w wyniku prawdziwych wyborów. Nie traktowałem ich jak stanowisk czy urzędów, nie piastowałem ich i nie celebrowałem. Liczni świadkowie żyją. Obie funkcje pełniłem rzetelnie i społecznie, z obu zostałem „wyślizgany” przez moce „zewnętrzne”. Potem bywałem Przewodniczącym, Dyrektorem, Prezesem – ale już marginalnie. Nieobce mi są „fuchy” w roli referenta czy specjalisty. Nigdy nie byłem naczelnikiem i inspektorem, czego żałuję szczerze.

Państwo o nazwie Rzeczpospolita Polska – choć w dniu jego powstawania miałem 33 lata – nie potrzebowało mnie w ogóle. Działałem na własny rachunek, zarówno w biznesie, jak też w nauce i publicystyce. Ze skutkiem rozmaitym. Oszustw o skali takiej jak w przypadku WAT przeżyłem kilka. Szkoda gadać.

Zapłaciwszy RP podatków tyle, że przeżyłbym za nie dostatnio 3 życia – przestałem być tego Państwa petentem. Bo nie trzymam z bezczelnymi wydrwigroszami. Wdałem się w społecznikostwo z pogranicza malkontenctwa, dysydenctwa, opozycji. Ale też projektowałem – nie zawsze „solo” – rozmaite rozwiązania konstruktywne dla Gospodarki i Społeczeństwa, zwłaszcza wtedy, kiedy uzupełniwszy edukację o kierunek logistyczny i teleinformatyczny poczułem się specjalistą od systemów i odkryłem-zdefiniowałem Trójkanon Logistyczny (kto chce ten znajdzie w internecie). To nie były sprawy wyłącznie nieduże. Jednej z nich nadał patronat Marszałek Sejmu, inną omawiałem w Ministerstwie Edukacji. Docierałem do koleżeństwa, które nie dało się oszukać Państwu i zajmowało w nim niechude pozycje.

Ale zdarzało mi się odmawiać. Kiedyś (płaca minimalna wynosiła wtedy ponad 800 złotych) zlecono mi w Ministerstwie Pracy opracowanie „za i przeciw” dla kolejnej podwyżki minimalnego wynagrodzenia. Przygotowywałem (dyskutując zresztą otwarcie z urzędnikami) opracowanie mniej-więcej tej treści: przy 20% bezrobocia, kiedy 4 mln ludzi w Polsce żyje poniżej progu ubóstwa (wicepremier Hausner zgodził się wtedy publicznie ze mną, że drugie tyle żyje zaledwie nieco powyżej progu ubóstwa), przy szarej strefie pozwalającej w budownictwie, rolnictwie czy w „stażownictwie” płacić minimalną pensję oficjalnie, a uznaniowo mniej-więcej drugie tyle „pod stołem” (to było wtedy powszechne) – manipulowanie przy minimalnym wynagrodzeniu nic nie da ani bezrobotnym, ani budowlańcom, ani stażystom, a wkurzy tych, którzy zarabiają np. 100,-PLN lepiej niż minimalnie, bo to obniża ich status. Oj, nie podobały się takie tezy! Ale ostatecznie zrezygnowałem dopiero, kiedy przypadkiem dowiedziałem się, że piszę tylko część większego raportu, a drugą pisze wybitny fachowiec od „drugiego filaru”, bałwan nie mający wstydu, mój były kolega z SGPiS-owskiej grupy, profesor nazwiskiem Marek Góra. Umiem znieść wiele, ale taki paradoks był ponad moje siły.

Przez ostatnich 20 lat (więcej albo mniej) – mimo wszystko wciąż jestem w roli petenta i poszukiwacza szans. Adresatami moich zabiegów są już nie urzędy, organy, ale środowiska niezadowolone i jedno środowisko inteligenckie, pragmatyczne w działaniu. Wiele osób z tzw. świecznika otrzymało ode mnie opinie, analizy, występuję na konferencjach naukowych, w tym za granicą. Mimo to nie znajduję wydawcy dla swoich książek, nie mówiąc już o poważnym zatrudnieniu. Może jestem za mało asertywny? A może sądzę, że poniżej… jest upraszanie się?

Zauważyłem podczas swojej „oddolności”, że środowiska skupiające ludzi o cennych doświadczeniach życiowych i społecznikowskich, są od lat wodzone za nos przez cwaniaczków, gotowych na wszystko, nawet na rozbijactwo i podeptanie konkurencji (zewnętrznej i wewnętrznej), byle tylko występować w roli wodzów. I że mimo piekielnie oczywistego wiarołomstwa, prywaty, małości moralnej – wciąż mają swoich apostołów (równie nieuczciwych) i wyznawców (nie wiem czemu aż tak niedowidzących). Żerują na ludzkich nadziejach i beznadziejach, odżywiają się ludzkim społecznikostwem, skubią kogo się da w sprawach materialnych. Okazuje się, że świat ludzi walczących z samobójczym dla Kraju i Ludności Systemem-Ustrojem – to świat pełen oszustwa i nieprawdy oraz ciemnogrodu (nie mylić z religią, chodzi o zaślepienie ideami bez próby ich zrozumienia).

Pomagając – na ile mogłem – różnym osobom – sam nie otrzymałem znikąd pomocy, choć były po temu sposobności. Zresztą, nie prosiłem, bo kiedy ktoś nie widzi potrzebującego, to po co go nękać prośbami, wymuszać na nim, żeby kręcił i łgał? Nie wystawiam rachunku za swoje wysiłki na rzecz innych: dar polega przede wszystkim na tym, by obdarowany nie miał poczucia, że „jest zobowiązany”. Dar nie polega też na tym, by służył popisywaniu się w świecie polityki „patrz, jaki jestem szlachetny”.

Polityka – deklaruję to od lat – nie interesuje mnie jako pole osobistej kariery. Jestem jej „tylko” komentatorem i analitykiem. Na własny rachunek. Zawsze występuję pod własnym imieniem i nazwiskiem, nawet jeśli dodaję do niego jakiś „nick”. Najbardziej mnie zatem zabolało, kiedy dwaj „wybitni” politycy skierowali do mnie oskarżenia (odrębnie, każdy swoje), że pod jakimś ukrytym pseudonimem obsobaczam ich medialnie. Nie powiem, kto to robi, choć wiem. Niech sobie tego szubrawca sami szukają. Ale ich oskarżenia pieką długo i dojmująco. Bo oznaczają, że cała moja robota, całe moje zaangażowanie – nie powstrzymają niegodziwców przed pohańbieniem mnie.

Spośród innych, którzy najbardziej zgasili moją wiarę w jakiekolwiek szanse naprawienia Polityki, są Janusz Piechociński i Sergiusz Najar. Czytelniku: jest wielu łobuzów, którym bardziej należy się obecność na „liście hańby”, ale ci dwaj panowie – każdy inaczej, a dla mnie bez jakichkolwiek wątpliwości – pokazali, ile warte są ich dusery, kiedy lądują w miejscach decyzyjnych. Przy okazji sami poddani są egzaminowi, którego nie umieją zdać. To są moi „starożytni” koledzy, więc poprzestanę na tym, że ich wymieniam. I jeszcze raz podkreślam, że na nich się po prostu zawiodłem, a liczni są tacy, którymi się zwyczajnie brzydzę. I to sam nie będąc aniołem, więc mając rozeznanie, że czasem się robi rozmaite „kupy” bezwolnie.

Liczyłem przez lata na to, że dostarczając „bojownikom” jakieś – lepsze lub gorsze – materiały próbujące ogarnąć rzeczywistość – będę przydatny. Podkreślam: przydatny, a nie zamożny czy utytułowany albo uprzywilejowany.

Od dziś nie liczę. Wypisuję się z „różnych takich”. Nie wytrzymuję. Od dziś nazywam rzecz po imieniu: jestem ze swoimi problemami sam. Tymi prywatnymi i tymi pisanymi Dużą Literą. Zatem wszelkie próby „obcowania” są stratą czasu, osłabianiem własnego morale, staję się niepostrzeżenie Gnodziszewskim dla ludzi, którym odmawiam prawa bycia moimi – hm… - kolegami, a którzy jakimś swędem i tak mają większe prawo do „traktowania” mnie, niż moje prawo do ich oceniania. Po co mi to? Jezusem przecież nie jestem…

Szydercom dam podpowiedź: może to nie w ludziach, których spotykam, ale we mnie samym coś jest „nie teges”?