Gardzę czy rządzę?

2012-02-23 05:11

 

Na marginesie różnych połajanek i zdziwień, jakie mamy w ciągu ostatnich ponad 20 lat, umknęło nam coś ważnego: każda tzw. „władza”, która pośród Pi-aR-ów, sondaży i wyborów osiąga pozycję monopolisty – w następnym rozdaniu niknie w oczach.

Zacznijmy od ruchu solidarnościowego, który na użytek wyborczy zmaterializował się w postaci „zdjęcia z Wałęsą” i OKP. Posiadał 161 mandatów, czyli wszystkie możliwe do zdobycia (35% z 460). Posiadał też początkowo 99 na 100 możliwych miejsc w Senacie I kadencji. Dzięki „podstępowi łazienkowemu” (konwersja polityczna ZSL i SD, poparcie przez nie Solidarności) OKP dysponował decydującą większością.

I co?

W następnej kadencji Klub Solidarności liczył 26 osób, a siły dominującej w Parlamencie – nie było. Sam Sejm miał kadencję skróconą do 1,5 roku (1991-1993). Prezydent Lech Wałęsa, początkowo świetlany przywódca Ludu, mając w obu kadencjach realną możliwość zaprowadzenia ładu politycznego, nie jest w stanie albo nie chce ustabilizować sceny politycznej, która owocuje nieudanymi podejściami premierowskimi, a w końcu „listą Macierewicza” czy odesłaniem Kaczyńskich z Belwederu.

DYGRESJA.

Początki Transformacji mają jeden ważny wątek „pogardy dla szarej masy”, rozpisany na cztery pod-wątki:

  1. Wprowadzenie terapii szokowej, wbrew legitymacji-mandatowi, jakiego udzieliła rządowi Mazowieckiego-Balcerowicza Solidarność, wbrew też samemu Mazowieckiemu, który jasno stawiał na Społeczną Gospodarkę Rynkową, a nie monetarystyczną „rozwalankę”;
  2. Praktyczne – choć bez użycia tego słowa – ogłoszenie bankructwa Polski, z wszystkimi konsekwencjami: zagraniczny „syndyk” (chłopcy z Marriotta), dyktat „wierzycieli”, wielka cena ekonomiczna i społeczna zapłacona przez Kraj i Ludność;
  3. Patologicznie pojęta „konwalidacja” wielu nielegalnie wszczętych procedur gospodarczych i politycznych: poprzez kolejne fakty dokonane nielegalność „pierwszych kroków” (niezgodność formalno-prawna z Konstytucją) została zalegalizowana;
  4. Odstąpienie – w brutalnej formie legislacyjnej – od solidarnościowego konceptu Samorządnej Rzeczpospolitej na rzecz wzmocnienia Państwa, szczególnie Prezydenta i Premiera;

Tymi czterema operacjami – podjętymi bez żadnych wątpliwości świadomie, z wyrachowaniem – Władza odrzuciła z pogardą społeczną legitymizację i ustawiła się „ponad”, prezentując niemal klasyczne objawy alienacji

KONIEC DYGRESJI

Kolejna kadencja (1993-1997) – to dominacja „post-PRL”: SLD miało 168 posłów, PSL miało 127 posłów. Mogli razem robić co chcieli – no, to zaczęły się manewry: najpierw Józef Oleksy przeniósł się z fotela Marszałka na funkcję Premiera (za Waldemara Pawlaka), a potem został „wypinkowany” przez Andrzeja Milczanowskiego. I to mimo, że Prezydentem w międzyczasie był już Aleksander Kwaśniewski.

Po czym (1997-2001) rządy w Polsce przejął AWS razem z UW, czyli „robotniczo-związkowy” i „jajogłowo-ekspercki” sojusz post-solidarnościowy, choć największym klubem parlamentarnym było nadal SLD. Władza ta wprowadziła 4 „historyczne” reformy, które okazały się w komplecie czteropakiem bubli (emerytury, oświata, ochrona zdrowia, administracja samorządowa). Ale pozwoliły na poważne, niemal nieodwracalne „przegrupowania” w świecie Nomenklatury i w świecie lobbingu (szczególnie finansowego). AWS odszedł w niebyt pozostawiając znaczną „dziurę budżetową Bauca” (nie on jeden, ale tu ktoś to wreszcie zauważył).

Nastąpiła kadencja 2001-2005. Największym klubem jest SLD (148 posłów), za nim PO, PiS i PSL (powyżej 40 posłów) oraz „drugi szereg” SDPL i Samoobrona. Premierowali Leszek Miller i Marek Belka. Kadencję zapamiętaliśmy jako ujawnienie niechlubnej istoty rządów Transformacji, wiążąc to z aferą opatrzoną nazwiskiem Rywina, stanowiącą wierzchołek góry lodowej, jeszcze dziś „niezbadanej”.

Kadencja 2005-2007 stała pod znakiem dominacji siły prezentującej się jako ożywcza, mająca przewietrzyć zatęchłe układy. Dwaj bracia z Prawa i Sprawiedliwości zdobyli praktycznie niekontrolowaną władzę, choć w Parlamencie wsparli się flibustierską siłą narodową (LPR) i równie flibustierską siłą ludową (Samoobrona). Rozsypało się to wszystko dość szybko, na skutek dziwnych manewrów politycznych wewnątrz koalicji.

Kadencja 2007-2011 – to absolutna niemal dominacja Platformy Obywatelskiej, wspartej przez partię ludową. Dominacja polegała na trwaniu w nic-nie-robieniu (poza pielęgnowaniem wizerunku) oraz na kontynuowaniu procederu obrzydzania trzech ugrupowań, które sobie nie poradziły w budowie IV RP. Wizerunkowi ugrupowania miłego, sympatycznego, europejskiego i eleganckiego nie zaszkodziły ani „imponująca” katastrofa nie mająca precedensu w Historii, ani coraz jawniejsze afery, ani infantylne przepychanki między Premierem i Prezydentem na forum międzynarodowym. Skutek – zastanawiający: kolejne wybory potwierdzają dominację PO.

Rozpoczęta właśnie kadencja (2011+) raczej nie będzie zanotowana przez historyków jako czteroletnia. Tak jak Leszek Miller nie zdołał uchronić „zasobów politycznych” w czasach prosperity SLD, tak Donald Tusk jest bezsilny w próbach przytrzymywania sparciałego drelichu, który udawał garnitur Armaniego, zanim nie opadł zeń puder. Z dziur wyziera Rzeczywistość.

 

*             *             *

Fakt, że poszczególne zamiany „lewica-prawica” odbieraliśmy jako naturalny przejaw demokratyzowania kraju, przesłonił nam widok na rzeczywiste procesy.  Otóż od Okrągłego Stołu trwa w Polsce proces „okopywania” się w Polsce Nowej Klasy (w rozumieniu Milovana Dżilasa), Nowej Nomenklatury (w rozumieniu Michaiła Woslenskiego), Nowego Ustroju (w rozumieniu Tony Cliffa). Wszyscy trzej opisywali, co prawda, ustrój ZSRR i satelitów, ale warto sięgnąć po te opisy i „przyłożyć” je do tego, czego doświadczamy właśnie w Polsce przełomu Tysiącleci.

Wśród osób usprawiedliwiających w różnym stopniu proces „uwłaszczenia nomenklatury” jako konieczny było wielu uczestników Okrągłego Stołu. Swoje racje (znalazłem to w Wikipedii) przedstawiali oni m.in. na łamach „Gazety Wyborczej”:

„Jeśli ludzie z nomenklatury wejdą do spółek akcyjnych, jeśli staną się jednymi z właścicieli, wówczas będą zainteresowani by tych akcyjnych stowarzyszeń bronić, a system akcyjny niszczy porządek stalinowski.” (Adam Michnik w czerwcu 1989, w wywiadzie dla belgradzkiego tygodnika „NIN”).

„Chcąc uczynić reformy gospodarcze głębokimi i nieodwracalnymi, warto uwikłać ludzi nomenklatury w działalność gospodarczą tak, by osobiście byli zainteresowani w powodzeniu i trwałości reform. W dodatku, gdyby udało się energię i niewątpliwe zdolności tkwiące w nomenklaturze zaprząc do uruchomienia martwych lub półżywych składników majątku narodowego, mogłoby się to opłacić także materialnie. Nie rozpaczam z powodu zaniżonych wycen majątku przechodzącego w ręce spółek nomenklaturowych. Zawsze można przecież oszacować. Że będzie to forma kredytowania? Będzie. Potraktujmy to jako odprawę nomenklatury, która społeczeństwu służyła, nie zasłużyła się, ale tracąc przywileje zaszczyty czuje się wywłaszczona z dorobku dwóch pokoleń. Opowiadam się za odczepnym.” (Jerzy Szperkowicz, Uwłaszczać i nie żałować, „Gazeta Wyborcza” z 25 września 1989 roku; załącznik c).

Podnoszono również postulat braku rozliczeń z przeszłości:

„To musi być oferta dla całego aparatu… trzeba tym ludziom otworzyć możliwość ubiegania się o przejmowanie na własność części majątku, którym zarządzają jeśli dają nie gorsze od innych gwarancje jego wykorzystania. Na pewno zaś należy im obiecać co najmniej roczne wypowiedzenie z zachowaniem realnej wartości zarobków, zachowanie przywilejów niechby drażniących, wszechstronną pomoc przy podejmowaniu nowego zajęcia czy samodzielnej działalności gospodarczej. Ewentualne wcześniejsze odpowiednio korzystne emerytury. Oraz – co ważne – żadnych osobistych rozliczeń z tytułu ich wcześniejszej działalności.” (Ernest Skalski, Wielki kompromis, „Gazeta Wyborcza” nr 60, wydanie z dnia 31 lipca 1989, s. 3-4; załącznik d).

 

Trzeba przyznać, że poważna połać opozycji sprzed 1989 roku została w tym podziale pominięta, albo przez „gapiostwo”, albo przez już wyklarowany „układ”, albo z własnej woli nie uczestniczyła w „rozdawnictwie”, pryncypialnie i bezkompromisowo. Trzeba też przyznać, że koszty kształtowania się Nowej Klasy poniósł – w wymiarze pasożytniczym – Kraj i jego zasoby, a w wymiarze „klasowym” (ewidentny wyzysk) tzw. szary obywatel.

Zauważa to Andrzej Zybertowicz i wspiera intelektualnie tych, którzy stają na czele sprzeciwu przeciw opisanemu „układowi”, stają się reprezentantem tych „ofiar komuny”, które nigdy się nie pozbierały w Transformacji”, ale też pryncypialnych odłamów przed-transformacyjnej opozycji wobec „komuny”. Rzecz w tym, że – Historia zna niejeden taki przypadek – walka z UKŁADEM sprowadzona została do utworzenia ANTY-UKŁADU, nie wolnego od wad ustroju, z którym walczył, czasem je nawet groteskowo wyolbrzymiającego.

Używam języka „Układ, Antyukład”, mając świadomość jego umowności, symboliczności. Ale doceniam jego poręczność we wskazaniu tego, co jest osnową myślenia tu prezentowanego przeze mnie: mimo demokratycznych zadęć ani Układ, ani Antyukład niezbyt dbają o to, co sobie myśli, co czuje, jakie ma wyobrażenia i pragnienia Lud Szary. I to jest wspólny grzech tych, którzy nie umieją się dogadać.

Mieszczę to wszystko w pojęciu POGARDA.

I wyrażam przekonanie, że nic tak nie pozbawia zdolności rządzenia, jak pogarda wobec rządzonych. Jak chorobliwa nieumiejętność postawienia się w ich sytuacji (empatia).

Lud, który od czasu do czasu staje się Elektoratem, wciąż od nowa i wciąż z tą samą proszącą nadzieją szuka „wybawcy”. Dlatego co kilka lat obdarza jakąś nową „etykietę wyborczą” (będącą opakowaniem tego, co już było) zaufaniem „przerysowanym”, większym niż wynikałoby z suchej kalkulacji. A kiedy to zaufanie zostaje upodlone i wyplute – Lud nadal szuka, bo taka jest jego natura. I nie ma to nic wspólnego z „dojrzewającą demokracją”.

Wiara kolejnych ekip rządzących, że mirażami statystycznymi i kuglarstwem w mediach uda się Lud „oskubać” z oczekiwań i wyobrażeń (wiara wspierana coraz jawniej ogłupiającą propagandą) – nie ma uzasadnienia. Im mocniejsze poparcie wynikające z odrzucenia poprzedników – tym większa powinna być ostrożność rządzących w dobieraniu instrumentów rządzenia.

Najlepszym narzędziem rządzenia – choć nieco kłopotliwym w codziennym procedowaniu – jest pielęgnowanie obywatelskiego „ducha w narodzie”. Wyzbycie się pogardy, tego obrzydliwego poczucia, że piastuje się „stołki” wyłącznie dzięki własnemu sprytowi i zapobiegliwości, co najwyżej z łaski „mocodawców”, do których w porę „się przykleiło” – to warunek minimum w miarę trwałego i ukorzenionego obcowania z „wyżynami politycznymi”. Ukorzenionego, a nie takiego, jakie właśnie widzimy. Pogarda dla tych, którzy w swej masie są suwerenem Państwa, choć na co dzień dalecy są od takiego butnego myślenia – każdą „władzę” doprowadzi „nad skraj”, nawet taką „władzę”, która osiąga mistrzostwo w ogłupianiu szarej masy obywatelskiej.

No, ale do tego trzeba polityków, a nie milusińskich.