Pojęcie to – nie znajdziecie go w literaturze – przywołuje mi się, kiedy oczami wyobraźni widzę dwie śliczne, inteligentne twarze rodzaju żeńskiego, narodowości rosyjskiej.

 

Pierwsza twarz nosi imię Lubawa, mieszka w małym zielonym miasteczku niedaleko St Peterburga (dawniej Leningrad) i jest filozofem. Dziś już pewnie kieruje jakąś katedrą na Uniwersytecie w Świętym Mieście Piotra Wielkiego.
 
Poznałem ją dawno temu na jakimś zbiegowisku głów rozgrzanych dysputami o wolności, demokracji i podobnych rewolucyjnych mrzonkach inteligenckich. Miałem w życiu epizod biznesowy, jednym z moich komercyjnych adresów była Nabierieżnaja Rieki Fontanki w ówczesnym Leningradzie. A Lubawa przewodziła Filozoficznemu Laboratorium EIDOS oraz aktywna była w Leningradzkim Sojuzie Uczonych. Do roboczych kontaktów ze mną oddelegowała pacana z tytułem doktorskim, Aleksandra. Sama też nie stroniła od kontaktów ze mną. Roboczych. A ja opłacałem te kontakty coraz większymi kontrybucjami, bowiem mimo tego, że mam się za głowacza, w tym konkretnym zestawie robiłem za biznesmena, czyli kogoś, czyim zadaniem jest roztaczać materialną opiekę nad ludźmi poszukującymi Absolutnej Prawdy o Wszystkim.
 
Ani wtedy nie narzekałem na tę rolę, ani teraz nie mam zamiaru. Bardziej mnie zajmuje to, w jaki sposób w rolę sponsora zostałem wpasowany. Otóż Lubawa ma ten – dość powszechny pośród słowiańskich kobiet-inteligentek – szczególny dar rozsiewania wokół siebie aury osoby słabej i potrzebującej, przy tym przeuroczej, którą koniecznie wesprzeć trzeba, bo inaczej jej kruchość ją samą powali i jej heroiczne zadania, jakich się na Ziemi podjęła. W tamtych czasach wspierałem też krótko – kręte są drogi biznesu w Rosji – pływacką reprezentację Estonii, ale o tym sponsorstwie pogadaliśmy z Urmasem (trenerem) jak mężczyzna z mężczyzną, wznosząc toast „tervi sex” (za zdrową płeć), zawierając męską przyjaźń, dzięki której mogłem mu czasem na profesjonalnym basenie pokazywać swoje żałosne wygibasy kraulem i innymi stylami.
 
A w przypadku Lubawy nasze stosunki cały czas trzymały się odległości między 0,5 metra i 3 metry. Pierwsza odległość pozwalała na to, by dostrzec jej jakże głęboką, romantyczną i rosyjską pod każdym względem duszę. Druga odległość pozwalała oceniać wciąż od nowa jej wspaniałą sylwetkę i widzieć w niej dzielną organizatorkę przedsięwzięć intelektualnych, w tym wydawniczych i podróżniczo-sympozjalnych, od Uppsali po Madrid. Zaś Aleksander jak rasowy „sekretarz” podchodził, kiedy już – ogłuszony jej czarem – miałem decyzję na „tak”, choć jeszcze nie znałem kwoty i innych uciążliwości organizacyjnych. Przy tym do tego banalnego opisu kobiecych podstępów trzeba dodać: w stosunkach z Lubawą nie było możliwości wycofania się, krok zrobiony naprzód był nieodwoływalny, jakiekolwiek próby tego rodzaju natykały się właśnie na ową egzaltowaną agresję emocjonalną. Czyli kobiecą stanowczość.
 
Drugą twarz poznałem kilka dni temu, a dziś w porze obiadowej najprawdopodobniej będę miał honor wypić z nią herbatę czy coś takiego. To Tatiana. Reżyser filmów dokumentalnych i performer, poetka, żona Kanadyjczyka, przedstawiająco-występująca uczestniczka tegorocznej Warszawskiej Jesieni (a może imprez towarzyszących).
 
Nie jestem – tamte czasy dla mnie się dramatycznie skończyły – potencjalnym sponsorem, nie mam czego się obawiać.
 
Wracałem otóż z Irkucka takim samolotem, który startuje znad Bajkału tuż przed świtem, a ląduje w Moskwie tuż po świecie. Goni słońce. Ale jeśli goni owo słońce leniwie, to się spóźnia. Mój samolot się spóźnił na tyle, że skomunikowany lot z Moskwy do Warszawy właśnie mi się zamknął, kiedy już odprawiłem się pośród rozmaitych antyterrorystycznych szykan. Co robić? Pani proponuje mi udać się do kas Aerofłotu i przebukować się na wieczór.
 
No, ale we mnie obudziła się wtedy asertywność, którą w moim przypadku można spokojnie pomylić z bezczelnym chamstwem, w sam raz na użytek kontaktów z biurokratyczną firmą udającą życzliwą komercję.
 
Stoję przed zblazowanym lowelasem w mundurku Aerofłotu, rozpartym w fotelu i coś tam klikającym w klawiaturę telefonu, a obok mnie ładna dziewczyna, która niemal modliła się doń, bo ma dziś występ i nie może jechać-lecieć wieczorem. Ja zaś tonem „radzieckim” wyjaśniłem szanownemu, że JEGO firma się spóźniła z Irkucka do Moskwy, więc JEGO zadaniem jest zatrzymać samolot i mnie posadzić w nim, a jak nie, to proszę bardzo, żądam od NIEGO sułtańskiej obsługi na najbliższe godziny, a i tak narozrabiam gdzie tylko się da.
 
Nie wiem, czyja argumentacja postawiła go na nogi, ale zabrał nas wreszcie do jakichś lotniskowych labiryntów – i już po 10 minutach dochodziliśmy do siebie w fotelach biznes-klasy (extra od firmy) i zadowoleni z obrotu sprawy nawiązywaliśmy znajomość. Dziewczyna okazała się Tatianą.
 
Po 5 minutach rozmowy już wiedziałem - déjà vu: oto osoba obeznana z pełnym arsenałem egzaltowanej agresji emocjonalnej. Wyćwiczona w stosowaniu tej broni.
 
Mimo, że z powodów formalnych udało mi się wczoraj wywinąć od wieczoru kabaretowego (podziękowania dla Artura Andrusa, że dopiero od 11-go października zaczyna swój cykl w warszawskiej Harendzie), to jednak na dzisiejszą herbatkę przezornie pójdę ze swoją ślubną. Na nią żeńska egzaltowana agresja emocjonalna nie działa. A że obie mówią świetnie po rosyjsku – to się zaprzyjaźnią, nie wątpię.
 
Spytacie, panowie, jak rozpoznać inteligentkę, słowiańską nosicielkę egzaltowanej agresji emocjonalnej? Skoro pytacie, to radzę czem prędzej porzucić zajęcia biznesowe, bo jeśli nie wiecie, to dowiecie się zbyt późno.
 
Nie, nie, ja nie winię Lubawy czy Tatiany za to, że mają swój niewątpliwy urok, że dobrze działają na moje umęczone i udręczone zmysły. Wręcz przeciwnie! Winię siebie, że nadal mam zgubną skłonność do tych pokus.
 
 
PS
Po miłym obiadku w Domu Literata "moja" Tatiana i moja Ślubna w wielkiej komitywie poszły zwiedzać Zachętę i Zamek Ujazdowski, a ja jak zwykle do roboty.