Dużolaty

2010-02-20 22:55

 

DUŻOLATY

/są takie osoby, które niejako ustawowo i z klucza wyglądają śmiesznie, na przykład facet w berecie z antenką, albo gość ze słomą wystającą z butów-lakierek/

 

Stroją się puszyście, najczęściej w garniturowe mundurki: tu i ówdzie Armani, CK czy inny rasowy dostawca, najczęściej jednak kilkuletni Bytom i koszula Wólczanki ściśnięta krawatem a’ 1150 PLN/szt. Po kieszeniach zawsze wizytówki własne i cudze, dopiero co otrzymane. Odzież przesiąknięta dymem. Buty zawsze zdeptane, niezależnie od tego, czy wydano na nie średnią krajową, czy równowartość baku benzyny. To od ciągłego przebywania na wieczornych tłumnych spotkaniach, gdzie każdy z każdym o wszystkim...

Grają w swoje sekretne, kultowe gry. Kiedyś, w dzieciństwie, była to gra w zielone: trzeba było zawsze mieć coś zielonego w kieszeniach, aby nie dać się zaskoczyć. Grasz w zielone? Gram! (kto nie grał, ten kiep). Masz zielone? Mam! Na wszelki wypadek tuż przed szkołą rwało się trawę lub liść i upychało w kieszeni, co dzień musiały być świeże, a wszystko ku utrapieniu zmęczonej praniem matki. Dziś gra jest poważniejsza: gra w czytałeś. Wpadają na siebie z sakramentalnym zawołaniem. Czytałeś? Jasne! Tu pada tytuł tekstu w odpowiedniej gazecie lub tygodniku, najczęściej w „rzepie” lub „niusłiku”, zawsze dzisiejszy i świeży, jak niegdyś trawka. Tam zaś Ordynacka na Ordynackiej i Ordynacką pogania, naczelni z upodobaniem co dnia dostarczają siłami „działu publicystyki społecznej” tematów do gry w czytałeś. Duby smalone, niewarte ludzkiego oka (tylko 30% ludności słyszało o istnieniu Ordynackiej), ale w tym kręgu są to tematy number 1, godne codziennych sprostowań (kto to czyta?!) i częstych konferencji prasowych, na których prezes i jego czujni kolaboranci objaśniają cierpliwie, jak komu dobremu, że redaktor się pomylił, nie dopytał, a może jest tendencyjny i nierzetelny. Następnego dnia przekaziory dostarczają nowej karmy. Czytałeś?

Sytuacja kadrowa jest dynamiczna. Od czasu, kiedy pani prezes znanego wydawnictwa ogłosiła przed komisją sejmową, że to akurat Ordynacka jest siedliskiem zła i gniazdem Włodzimierza, bo pani ta rozpaczliwie szukała drugiego dna dla zła, które przecież przypisane człowiekowi jest nijakie, a przypisane post-studenckiej masonerii urasta do rozmiarów godnych tej pani i jej pan-europejskich, ba, globalnych zapatrywań – od tego więc czasu rzeczony Włodzimierz gwiazduje na licznych inauguracjach: to kolejna komisja tematyczna, to spęd gadaczy i gęgaczy, to plenum w ważnej sprawie, to konferencja prasowa, to opłatek wśród sprawdzonej braci. Nie o gwiazdowanie jednak chodzi, tylko o nobilitację kolejnych przewodniczących, sekretarzy i członków, mnożących się przez pączkowanie, powołujących do życia ważne stanowiska i rezolucje, moszczących sobie ciepłe miejsca w przyszłym statucie Ordynackiej: stary statut tego nie wytrzyma, kolejne ciała kolegialne i grupy działania mnożą się jak króliki, ogromadzając społeczników i graczy, matołów i cwaniaków, bezrobotnych i bonzów. Najwięksi z nich patrzą na to spokojnie, choć czujnie: im funkcje nie są potrzebne, mają chlebuś państwowy, ich krewni – koniecznie rozdzielni majątkowo – odnoszą sukcesy w dziale „przedsiębiorczość”, ostatecznie w rubryce „działalność charytatywna”. Oni pilnują, aby ta nagła inflacja nie zrodziła jakichś nad-ambitnych zawodników, dla których trzebaby się posunąć na ławce kadr ekstraklasy, wygrzanej i obsadzonej przez sprawdzonych przyjaciół.

Wytrawni bonzowie, nie pełniąc żadnych funkcji w Ordynackiej, trzymają w niej właściwy sznyt i porządek. A sytuacja – jak powiedziano – jest dynamiczna. Średnio jeden nowy funkcyjny dziennie wpisywany jest u portiera na listę upoważnionych do pobierania kluczy. Portierzy załamują ręce, bo to wszystko nuworysze, nawet „dzień dobry” nie mówią, tacy ważni.

Zaczęło się od wymiany głównego prezesa. Stary prezes ostrzegał: to nie piaskownica, po prostu historia się o nas upomniała, zachowajmy powagę, nie wdawajmy się w bijatyki, bo to tylko na uciechę „rzepom” i „niusłikom”, róbmy swoje, wykorzystajmy 5 minut podarowane nam przez panią prezes znanego wydawnictwa, nie gwiazdujmy, nie nadymajmy balona, szanować nas będą za pracę a nie za pi-ary, nie wpuszczajmy się w zamaszyste cele brukselskie i parlamentarne, zróbmy taką robotę, za którą nas polubią szarzy ludzie biedujący w mrokach Transformacji, wtedy nabierzemy mocy prawdziwej, a nie czarnoksięskiej, wtedy każdemu będzie dane według potrzeb i ambicji. Nie pomogło. Stary prezes jest już były, domino ruszyło.

A może zaczęło się od artykułów profesora, niewybitnego choć zasługującego na więcej niż wybitność, miotającego się między retoryką Demostenesa i beczką Diogenesa, uczestniczącego skutecznie w eksperymencie toruńskim, długo przedtem, zanim pani prezes znanego wydawnictwa zauważyła Ordynacką? Eksperyment polegał na skutecznym wystawieniu ordynackiego kandydata na prezydenta miasta, który teraz ma przeciw sobie tych z lewicy i prawicy i skądkolwiek jeszcze, co stanowi laboratorium dla tych, którzy chcą Ordynacką wystawić w szranki ogólnokrajowe. Nie jest lekko prezydentowi z Torunia, tak sobie powiedzmy.

Ordynacka już nigdy nie będzie stowarzyszeniem kadrowym. Przekroczona została delikatna granica doboru, Ordynacką może zasilić każdy, kto zwąchał w niej szansę, a pośród owych „każdych” trudno jest o zwykłą społecznikowską uczciwość. Wlezą wszędzie, jak niegdyś wpadało się do „Domów Centrum” tuż po otwarciu, aby tłumnym biegiem obsadzić właściwe stoisko, gdzie były trzy sztuki poszukiwanego dobra. A chętnych trzystu. W takiej atmosferze trudno jest wykonywać prawdziwą organiczną robotę, sprawia ona wrażenie nikomu niepotrzebnej, każdy domaga się miejsca w pierwszym rzędzie, są tacy, którzy próbują wypłynąć w kilku miejscach naraz, takie działaczowskie fantomy. Trudno się w tym połapać nawet wytrawnym politologom.

Zarówno fantomy, jak też właściciele Ordynackiej – ci wybrani i ci z kamaryli – chcieliby w stowarzyszeniu zaprowadzić jakiś organizacyjny porządek, każdy po swojemu. I cała polityka wewnętrzna Ordynackiej sprowadza się do robienia owych porządków, a trzeba wiedzieć, że nie chodzi tu o porządki świąteczne, tylko o pionierskie wyprawy w strony znane i nieznane, gdzie wyrzyna się w pień tubylców i ich bizony, buduje się forty i rozdaje działki osadnikom.

Wieszają proporce z nowymi i starymi nazwami: tu komisja, tu kolegium, tu zespół, tu rada, tu prezydium, tu zarząd. Podsyłają sobie harcowników. Penetrują przy pomocy szpiegów. Nasyłają specjalistów od rozbijania zebrań, żeby nie dało się ich skutecznie przeprowadzić. Niszczą wszystko, czego nie rozumieją, co im nie posłuży, co nie sprzyja staniu się właścicielem Ordynackiej.

Trwają wielkie manewry, których nikt nie organizował, a zatem nie ma w nich jasnego celu, nie ma sędziów poza Historią, nie ma terminu startu i zakończenia, nie ma nawet kryteriów punktowych. Każdy gra jak mu się podoba i z kim oraz przeciw komu zapragnie. Taka gra podwórkowa, będąca dla grających smyków całym światem, choć już na sąsiednim podwórku nikogo ona nie obchodzi.

Kiedyś o ludziach świeżego awansu mówiło się, że im słoma z butów wystaje. Dziś wystarczy sprawdzić, jaką długość mają ich nogawki. Istnieje poważne podejrzenie, że większość nosi krótkie spodenki, wielu też ma kolorowe szelki.

A wszystko przez panią prezes poważnego wydawnictwa.