Drum Bun - wersja skrócona reportażu

2015-08-21 13:05

Călătorie plăcută!

Bez żadnych sensacji, ale krętą ścieżką zostałem uczestnikiem zlotu starych samochodów, jaki odbył się w rumuńskim Satu Mare, na pograniczu Węgier, Słowacji i Ukrainy. Zanim jednak doszło do tego święta muzealnej motoryzacji – miałem okazję zapoznać się szczegółowo z Rumunią, którą do tej pory znałem zdawkowo.

Marszruta – od Krakowa licząc – biegła przez Węgierski Tokaj i Debrecen, a potem: Oradea, Deva, Sibiu, Pitești (fabryka samochodów) – a potem na północ: Sighișoara, Satu Mare, Bardejov. Zwiedziłem zatem regiony: Kriszanę, Transylwanię, Multenię, Maramuresz. Oczywiście, nie uważam się za eksperta, ale trochę o Rumunii wiem więcej. Zwłaszcza, że już po powrocie z podróży trochę zagłębiłem się w lektury (choćby takie, jak Kraina Myśli Zapodzianych, TUTAJ, albo blog z dobrą galerią TUTAJ i TUTAJ, i TUTAJ), aby ugruntować wspomnienia. Okazuje się, że miłośników Rumunii jest w Polsce niemały tłumek.

Aby ta podróż się dla mnie odbyła, musiało się dużo zdarzyć i jeszcze więcej przydarzyć. Pojawiłem się w gronie miłośników starych pojazdów w sposób niezależny ode mnie. Można powiedzieć: od rzemyczka do kamyczka. Najpierw w Bartnem (beskidzkie schronisko PTTK), pojechawszy uczestniczyć w dyskusjach mądrogłowych o wszystkim i o niczym, spotkałem dodatkowo kilka nowych osób, przyciągających sobą uwagę otoczenia. Po kilku dniach – odprowadzając grupowo jedną z odjeżdżających wcześniej osób do samochodu i pomagając wyjechać z niełatwego podłoża – wziąłem kontakt do Stefy (to pseudo miłej, nieśmiałej duchem choć stanowczej w działaniu dziewczyny o imieniu Monika), bo wybierając się właśnie „w sprawach” do Krakowa zaproszę ją – pomyślałem – na herbatę, może się sobie przydamy w tym co wspólne. Herbatka okazała się filmem nt. Michała Walecznego, w klubie Cornet, którego ona jest współszefem, a klub jest nie tylko muzyczny, ale też jest miejscem spotkań miłośników Rumunii i zarazem starych samochodów.


Napisałem z tej podróży reportaż osobisty (z naciskiem na „osobisty”, choć mnóstwo w nim zapożyczeń medialnych i obrazkowych). Reportaż jest długi. Nie warto go czytać jednym haustem. A i poszczególne odcinki warto konsumować bez łapczywości. Oto sześć części:

1.       Szerokiej drogi: https://publications.webnode.com/news/calatorie-placuta/

2.       Kroniki początek: https://publications.webnode.com/news/kroniki-poczatek/

3.       Między fabryką a muzeum: https://publications.webnode.com/news/miedzy-fabryka-a-muzeum/

4.       Kraina Drakuli: https://publications.webnode.com/news/kraina-draculi/

5.       Jeszcze trochę, jeszcze trochę: https://publications.webnode.com/news/jeszcze-troche-jeszcze-troche/

6.       Celebra docelowa: https://publications.webnode.com/news/celebra-docelowa/

 

Moja kronika jest w skali 1:1000. Czyli sądzę, że skupię na Czytelnikach (uczestnikach) uwagę co do najwyżej 1 promila tego, co się wydarzało i co uchwyciłem. Jednocześnie jest-będzie to kronika tematyczna: interesuje mnie Rumunia jako kraj środkowo-europejski, interesują mnie uczestnicy „mojej” dwu-trzy-samochodowej wyprawy jako grupa „krakowsko-śląska” oraz interesują mnie uniwersalne ciekawostki, zbieżne z moimi zainteresowaniami, które nazwę tu zamaszyście duchowo-intelektualnymi.

Aha, jeszcze jedna uwaga z tych wstępnych. Podczas podróży często zatrzymywaliśmy się przy rozmaitych instalacjach przydrożnych, pełniących tam rolę podobną do naszego krzyża na skraju wsi. Instalacje te opatrzone były napisem Drum-Bun, co tłumaczy się jak „szerokiej drogi”, „laimingo kelio” (to po litewsku, w skrócie „laimingai”) czy angielskie „have a nice trip”, francuskie „bon voyage”, włoskie „piacevole viaggio”, rosyjskie „cчастливого пути” (albo w skrócie: „cчастливого”), hiszpańskie „viaje agradable”, niemieckie „gute reise”. W Polsce często spotyka się napisy „Szczebrzeszyn żegna (wita)”. Nie byłbym sobą, gdybym nie umyślił, że wzięte z savoir-vivre’u „călătorie plăcută!” jest bardziej twarzowe…

Przyjemnej lektury!

Zaś skrót reportażu – poniżej.


 

*             *             *

Z dworca w Krakowie odebrała mnie Stefa: mimo wieku wpadającego w podeszłość nadal nie znam Krakowa, bo nawet Starówkę okoloną Plantami zwiedzam wciąż od nowa jakbym był pierwszy raz, a przebudowany dworzec i rozbudowane jego okolice – to dla mnie zupełna nowość, psujące zresztą w moich oczach tak zwane pierwsze wrażenie: Kraków przecież jest miastem bogatym w Historię, epatowanie przybyszów szkłem, duraluminium i galerią handlową mija się trochę z chwiejnymi uliczkami podbitymi kamiennym brukiem, z Wawelem, Kazimierzem, Skałką, Sukiennicami i pobliską Wieliczką. Ale to już mój chyba problem, wiecznie niedosmakowanego włóczykija…

Punktem startowym wyprawy okazał się „zamek”, czyli wciąż będące „w procesie tworzenia” gniazdo Michała, animatora przedsięwzięć osnutych wokół krakowskiego Cornet-Club-u. Miałem tam okazję obejrzeć mini-muzeum komunizmu, z plakatami, broszurami, popiersiami i innymi drobiazgami, poumieszczanymi w jednym z niedorobionych jeszcze pokojów. Michał akurat komunistą nie jest (chyba wręcz przeciwnej jest opcji), ale pamiątki skrzętnie chomikuje.

Ostatecznie, pozbierawszy się, wyruszamy ekipą:

1.       Michał – jaśnie pan kierownik, z jego zeznań wynika, że dentysta. Duży, za to serdeczny pan w średnim wieku, pełen energii, nosi na wygolonej (lekko odrośniętej) głowie długi ogon blond włosów, nieco przypominający kozacki osełedec, ale zapewne mający coś wspólnego ze stomatologią, dacią lub Rumunią.

2.       Stefa – podobno woli, by ją tak zwać, choć ma ładne imię Monika. Przyznaje się do socjologii. Wraz z Michałem współautorka projektu Cornet Club, w którym urządzają spotkania miłośników wszystkiego co rumuńskie oraz imieniny i urodziny różnych osób, po których boją się wysiedlenia przez sąsiadów. Ostatnio na urodzinach Michała grał tam „Sztywny Pal Azji”.

3.       Basia – przecudnej urody, figura modelki, całkiem już dorosła dziewczyna, kurząca niczym kotłowy w którymś z filmów Barei, wiecznie czymś przejęta. Kojarzy mi się z nią słowo „trzpiotka”, ale nie ze względu na lekkoduchostwo Basi, tylko ze względu na jej nieoczekiwane „akcje pożarowe”, każdorazowo wzbudzające radość towarzystwa.

4.       Anutsa, a właściwie Ania przerobiona na imię rumuńskie, najmłodsza z nas, geograf, pracuje w jakimś unijnym projekcie i bardzo przeżywa swoje problemy z szefową, więc lekko jest podminowana i nadwrażliwa, co odbije się na naszych stosunkach, bo ja mam tak samo nawet jeśli szefostwo mam wspaniałe. Jej atutem jest i uśmiech, i śmiech.

5.       Adaś, zwany Sołtysem: mieszka w Beskidzie Niskim, w wyludniającej się wsi po-łemkowskiej, interesuje się życiem lasu, pasieką, życiem rodzinnym i paroma drobiazgami, które mnie ku niemu ciągną, bo widzę w nim bratnią duszę. Naturę ma stoicką, czego mu bardzo zazdroszczę. Podobno umie przyrządzać nalewki i destylować dla nich surowiec główny.

6.       Łukasz. Ma papiery filozofa i kilka innych pasji, np. filmował całą naszą wyprawę i wyprodukował z tego film (TUTAJ). He-he, ma jedną wadę: kiedy płynie na plecach (grzbietowym, b-kraulem) – to nie panuje nad kierunkiem i płynie po okręgu o promieniu mniej-więcej 15 m. Znam żart, podpowiadający, jak trzymać kierunek. Nie powiem.

7.       Paweł. Reprezentował początkowo w pojedynkę, a potem w większej grupie, zaprzyjaźnionych miłośników starej „syrenki”, zaś podczas naszej wyprawy pokochał „warszawę”. Podczas snu wykonuje tak szerokie zamachy rękami i nogami, że nawet, kiedy w hostelu miałem odsunięte łóżko – dostawało mi się. Może to kwestia zamiłowania do produktów destylowanych?

8.       Ja, czyli Jasiek. Nie obrażam się, kiedy mnie wołają Dyzio albo Forest Gump. Staram się być dziarski, ale wiek robi swoje. Uważam się za najfajniejszego gościa na świecie, ale nie wiem, kto podziela moją opinię w tej sprawie. Mogę podać mejla, jeśli ktoś chce coś w tej sprawie napisać.

9.       Uli – czyli Ulrich. Mieszkaniec Berlina (na pytanie, którego Berlina, odpowiada: południowego), prawnik, pracownik różnych środkowo-europejskich uczelni i realizator projektów w Polsce, na Węgrzech, Ukrainie, w Rumunii (?). W każdym razie co do języków ma naturę studenta. Wyjaśniam: pytają profesora, ile mu trzeba czasu na naukę chińskiego. Odpowiedź: no, kilka lat, aby wstępnie coś umieć. Pytają o to doktora – odpowiedź: dwa-trzy lata, wstępnie. Magister twierdzi, że rok intensywnej pracy i porozumie się. A odpowiedź studenta brzmi: kiedy egzamin? Uli jako ewentualny student zda każdy egzamin językowy.

 

      

/różne fotki, nie tylko z naszej wyprawy: pożyczyłem inne foty z FB i podobnych źródeł/

Wyruszyliśmy z fantazją w siedem osób (Uli dołączył po kilku dniach, w Pitești, Sołtys zaś na granicy słowackiej). Dwie „dacie” pokazywały sobie wzajemnie, co potrafią. Aż zdarzyło się nieszczęście i trzeba było jedną z „dacii” zamienić na „warszawę”.

Pierwszy nocleg – w hostelu „Lietadlo” na Słowacji. Miało być dalej, ale awaria „dacii” (wymienionej na „warszawę”) zajęła trochę czasu. Może to i lepiej, bo na śniadanie podjechaliśmy do węgierskiego Tokaju, a właściwie do jakiejś małej tur-bazy nad rzeczką opodal miasta. O poranku miejsce to jest przeurocze: senne, po swojemu jednak serdeczne.

Michał obrał trasę dojazdową wzdłuż granicy rumuńskiej, aż do Debreceni. Tam skręcamy do Oradei – i oto przede mną Rumunia. Kraina pod wieloma względami egzotyczna.

Zamiast nadrabiać opóźnienie – powiększamy. Zastanawiam się głośno, jak można poddać remontowi kilkuset-kilometrowy odcinek naraz? Co chwilę „światła”, na których czeka się po kilka ładnych minut, a potem – kiedy już jest „zielone” – jedziemy nie widząc żadnego robotnika, z prędkością pozostawiającą wiele do życzenia.

Tu, dokąd póki co dojechaliśmy, kierowców, samochody i inwestycje drogowe traktuje się orientalnie. Zwłaszcza te drogowe. Póki co nie zwierzam się z tego nikomu, bo może to nietakt – ale uważam, że drogi jednak nie polegają na tym tylko, że się je wytycza, ale też na tym polegać powinny, że daje się po nich poruszać z prędkością podobną do wskazywanej na znakach drogowych. Nadal dziwię się, jak można  uruchomić „za jednym zamachem” remont tak długiego odcinka. W krajach o jakiejś kulturze technicznej wiązałoby się to z zatrudnieniem tysięcy robotników drogowych, tyluż maszyn i urządzeń, pracą na 3 zmiany i informacją ostrzegającą kierowców, co nas czeka za zakrętem, przez najbliższych 5-10-50 km, a w ogóle z podpowiedzią, jak można objechać to zamieszanie. Tutaj nikt sobie tym głowy nie zawraca. Rumunia – warto przypomnieć – jest członkiem UE. Polskie drogi przed „inwazją funduszy unijnych” były w dużo lepszym stanie – a mimo to drogownictwo u nas szalało. Tu zamieszania jest sporo – ale efektów – nie widać.

Zostawmy to. Jadę po dobre wspomnienia przecież.

Ludzie drodzy, którzy to czytacie, trzeba się przejechać po Rumunii, żeby docenić Karpaty. Nie ma takiego wiersza, nie ma takiej gitary, niema takich obrazów – które przebiją tę rajską ziemię. Plotą się koleje i szosy wzdłuż rzek, niczym warkocze. A my, zmotoryzowani psotnicy, z warkocza na warkocz, i kiedy w jednej krainie warkoczy braknie – zmieniamy region i dalej w tany, pośród zgrzytów skrzyni biegów, metalicznego podzwaniania w podwoziu, ryczących silników, no i wszechobecnego szumu rozpędzonego.

Mijane wsie i zadupne miasteczka – taką trasę wybrał Michał – to jakby galerie domów i postaci wzięte z jakichś nierealnych opowieści. Domy – każdy inny, jeden od drugiego przytulniejszy – otoczone murami, które stanowią dla nas jakby linie brzegowe szosy. Ale nie są to linie dzielące i wyobcowane, jałowo i bezbarwnie puste: niemal przed każdym domem jest ławeczka, na której siedzą kobiety w otoczeniu kóz, kotów, psów i sąsiadek, plotkujące o czymś, albo mężczyźni, zgoła innym zajęciom się oddający, na przykład grom w karty i kości.

Trzeba niemałej dozy szaleństwa (tego nierozumnego, rodem z Foucaulta), aby wybrać się w trasę ok. 2,5 tys. kilometrów, za niejedną granicę, dwoma samochodami, z których młodszy ma 24 lata, starszy zaś mógłby młodszemu matkować, a do tego mając „poważne niedociągnięcia” w kwestii dowodów rejestracyjnych, przeglądów technicznych i ubezpieczeń. Od początku zadaniem było: wyjechać z kraju. Bo tylko w naszym kraju – i może jeszcze w jednym z sąsiednich – policja zasadza się na samochody i kierowców w celach zarobkowych oraz dla podbicia własnej samooceny.

Właśnie: mam wrażenie (będę to powtarzał) – a minęliśmy dziesiątki policjantów na całej trasie – że oni są plastikowo eleganccy: na ich mundurach nie ma żadnej skazy, czyściutkie, odprasowane. Ja bym się w nich pocił jak mysz – a oni rześcy, twarze odświeżone jak spod igły. Jak oni to robią?

Ostatecznie, ze względu na stan dróg i brak dobrych świateł w „warszawie” – nocujemy w przypadkowym zajeździe. Na stole lądują rozmaite jadła i napitki, balujemy niezbyt długo. Miło zaskakuje nas kelnerka (Ioana), która – choć płatnicy mieli w czubie – oddała nam równowartość ponad 300 złotych, kiedyśmy się pomylili w rachunkach.

Tak właśnie powinno być w raju. Biblia ma poważne niedociągnięcia, skoro nie poświęca Rumunii ani jednego rozdziału.

Rankiem – to co zwykle, czyli leniwe zbieranie się, losowanie kto-z-kim jedzie i wyjazd w poszukiwaniu miejsca na śniadanie.

Oto mam niespodziankę. Miasto sygnowane moim nazwiskiem (Hermannstadt), po rumuńsku – Sibiu. Sibiu – i nie ono jedno – jest miastem na wskroś „niemieckim”, jak „mój” Lębork: założyli go w XII wieku Sasi, którzy osiedlili się w pobliżu rzymskiego, opuszczonego posterunku Caedonia. To jest miasto, w którym warto osiąść na jakiś czas. Pełne soczystej historii, dostojne pięknem, rozbudzające wyobraźnie domysłami zaułków, praktyczne setkami sklepików, w którym każdy dostanie to, czego szukał.

/Sibiu okiem fotografa: pobrane z  https://www.skyscrapercity.com/showthread.php?t=1536235 /
 

Zjedliśmy na targowisku miejskim, gdzie zawsze, na całym świecie, są „zabiegałki” dokarmiające odwiedzających. Tu było i elegancko, i smacznie.

Jeszcze kilka godzin podróży i lądujemy w miasteczku, które zaznaczyłem sobie jako „punkt docelowy A” (punkt B – to Satu Mare, miejsce zlotu starych samochodów).

Po Pitești oprowadza nas Katalin oraz jego przeurocza Ioana (nie uważa się za Słowiankę, choć ma „naszą” twarz z niebieskimi oczami i lekko zadartym noskiem), ale już legendę przy statui Mistrza Manole, który ongiś własną żonę zamurował, by się budowana cerkiew nie zawaliła po raz kolejny – opowiada nam Uli.

Ludowa ballada rumuńska opowiada: w dolinie Argeszu mistrz murarski Manole ma zadanie wybudować najpiękniejszą świątynię na świecie: dziś znaną jako przyklasztorny sobór w Curtea de Argeş, ufundowany przez wojewodę Neagoe Basarab’a. Wybudowany w latach 1512-1517 na miejscu starego kościoła metropolitalnego pochodzącego z 1351 roku. Budulcem są z alabastry, marmury i mozaikowe kamienie pochodzące z Konstantynopola. Jednak wedle legendy mury budowane za dnia, w nocy upadały niszczone złymi mocami. Manole we śnie słyszy głos, który nakazuje zamurować w budowli pierwszą kobietę, która rano przyjdzie do murarzy. Nie przewiduje jednak, kim będzie ta pierwsza kobieta… „Mistrz Manole” to jedna z najsłynniejszych i najbardziej niezwykłych rumuńskich legend ludowych, która podejmuje odwieczny mit ofiary założycielskiej. Nieszczęście bowiem chciało, że jako pierwsza przyszła ukochana żona mistrza Manole. Mistrz wiedział że musi wypełnić przeznaczenie, gdyż inaczej monastyr nigdy nie powstanie i płacząc osobiście zamurował żonę. Istotnie złe moce odeszły i mogli kontynuować budowę bez przeszkód. Ale to niestety nie jeden kłopot mistrza. Gdy już kończyli budowę i pracowali wszyscy nad wykańczaniem dachów i wieżyczek, fundator  - Basarab - stwierdził że nie chce by mistrz komukolwiek innemu zbudował coś równie pięknego i kazał zdemontować rusztowania pozostawiając mistrza Manole i jego rzemieślników odciętych od powrotu na ziemię. Mistrz z posiadanych resztek jakichś desek zbudował skrzydła i skoczył z dachu niczym Ikar. Niestety skrzydła się w powietrzu rozpadły i mistrz runął na ziemię nieopodal kościoła – to w tym miejscu wybiło cudowne źródełko, które bije tam do dzisiaj....

/świątynia mistrza Manole w Curtea de Argeş. Źródło fotki: https://adevarul.ro/locale/pitesti/cine-fost-fapt-ana-nevasta-mesterului-manole-femeia-zidita-sot-peretii-manastirii-arges-legatura-avut-domnitorul-neagoe-basarab-1_555b3956cfbe376e355e1ab6/index.html  /

Ulemu do nauczenia się kolejnego języka (o czym już wspominałem) potrzeba pewnie zaledwie kilku tygodni, a do tego ma on w sobie – tu się nie różnimy – pragnienie poznania kultury i ludzi wszędzie, gdzie przebywa: a pracował już (jest wykładowcą) w Polsce, Rumunii, na Węgrzech i Ukrainie. Chyba że coś przekręciłem. W każdym razie Uli jest pożądanym uczestnikiem chyba każdej środkowo-europejskiej wyprawy.

Przespawszy się w jakimś ośrodku wczasowym, w małym domku „pod Akacją” (Salcâmul) – dołączam do wycieczki w kierunku fabryki samochodów. Dojeżdżamy do małej miejscowości Mioveni: w tej niedużej miejscowości, tuż obok Pitești, znajduje się fabryka założona w 1968 roku. Fabryka samochodów, oczywiście. Do francuskiego w istocie przedsiębiorstwa pod nazwą Uzina de Autoturisme Pitești („autoturisme” – to po rumuńsku „samochód osobowy”), największego eksportera rumuńskiego, dumy motoryzacyjnej kraju między Dunajem a Prutem zawitamy za chwilę, ale...

Obserwuję Michała: widać, że dla niego zbliża się święto. Jego niemal erotyczna skłonność do „dacii” i do Rumunii ujawnia się teraz w zachowaniach, jakie obserwujemy często, kiedy człowiek całkiem dorosły nie może powstrzymać się przed słodyczami. No, niemal mlaskał.

Katalin, pełniący obowiązki organizatora naszego pobytu w tej okolicy, jakby wyczuł nastrój: zaordynował krótką wizytę w mioveńskiej cerkwi. Zrozumiałem, że Katalin pracował lub pracuje w fabryce w Mioveni, „zna teren”. W świątyni tylko przez chwilę jesteśmy sami: nie wiadomo skąd pojawia się cicho kapłan, chętnie opowiadający o osiągnięciach i potrzebach związanych z wykończeniem, ale i z początkami tego obiektu.

/cerkiew katedralna Piotra i Pawła, Frumoasa Catedrala Sfinţii Apostoli Petru şi Pavel/

Zapamiętałem, że ważna w tym wszystkim – poza relikwiami w jednej z naw i kandelabrami – jest mozaika pośrodku nawy głównej, zawierająca jakąś dedykację.

W okolicznych wsiach i miasteczkach prawosławni stanowią ponad 90% populacji. Chętnie zrzucili się na rozmaite szlachetne kamienie i drewno, sprowadzane niemal z całego świata. Duży udział w budowie ma administracja miasta. Słucham opowieści mając gdzieś w sobie podobną historię monumentalnej świątyni w Hajnówce, gdzie często bywam odwiedzając przyjaciół. Podobne koszty, podobnie długi proces budowy i wyposażania. Wielkie obiekty sakralne taką widać mają naturę.

Ofiara spełniona, czas na uciechę.

Pierwszym pojazdem marki Dacia (po próbach stworzenia własnej konstrukcji „mioveni”), była licencyjna wersja Renault 8 model 1100, którego produkcję rozpoczęto w 1968 roku. Mimo, że auto produkowano do 1971 roku, to już w 1969 roku pojawił się następca – 1300, który stanowił licencyjną wersję Renault 12. Oba samochody – na obrazku.

Dzisiejsza fabryka Dacia – to filia „renówki”, jej ubogi krewny. Ani przewodnik, ani nikt inny tego nie powie, ale widać drugorzędność tej fabryki wobec francuskiej „metropolii”. Ale i tak – biorąc pod uwagę „sukcesy” FSO – widzę, że Dacia jest tylko nieco z tyłu za Skodą. Znaczy – Rumunia umiała się zakręcić koło swojej flagowej marki.

Fabryka w Mioveni nie ma swojego muzeum motoryzacji. Ale nic straconego: kilkadziesiąt kilometrów na północ jest Dom Kultury, a przy nim “Muzeul Automobilului”

Gdzieś „we wsi” o nazwie tłumaczącej się na polski jako Długopole, odnaleźliśmy dom kultury, przy którym jest muzeum starych samochodów. Spotkałem tu Emila. Jednego z tych ludzi, którzy będą moją odpowiedzią, jeśli ktoś mnie zapyta, po co w ogóle wybierałem się na doczesną Ziemię. Bo Emil to osobnik, któremu chce się zazdrościć wszystkiego. Emil uosabia, znaczy, waży. Jest dobrem.

Emil Hagi jest jednym z tych, którzy mówią językiem (dialektem?) aromuńskim  (limba armãneascã, armãneshce, armãneashti, rrãmãneshti). Pochodzi z okolic Salonik, w Grecji. Arumuni (Rrãmãnji, Armãnji) – to rozproszony po Bałkanach żywioł, powołujący się na bezpośrednie pochodzenie od Traków i Daków. Jak wiadomo, Dakowie zostali potraktowani przez Imperium Romanum jeszcze gorzej niż Celtowie, tych rozproszono po Europie, Daków zaś zwyczajnie „wyrżnięto”. Nieliczni się rozproszyli, w większości asymilując się w nowym miejscu. Dziś Arumuni są niemal wszyscy wyznawcami prawosławia.

Emil jest prezesem fundacji Asociaţia Multiculturală „Nicu Hagi”, chyba też Societatea Culturală Aromână, a jednocześnie dyrektorem domu kultury (Centru Cultural. Câmpulungul) w małej miejscowości, której nazwę można przetłumaczyć jako Długopole – oraz inicjatorem projektu “Muzeul Automobilului”.

Ponad godzinę opowiadał nam o samochodach, ale przede wszystkim o kulturze arumuńskiej. A ja szpiegowałem główną salę domu kultury. I wyszpiegowałem książkę „Titanic vals”, komedię w trzech aktach, autorstwa Tudora Mușatescu, urodzonego akurat w Długopolu, czyli syna tej ziemi, gdzie jesteśmy.

Muzeum starych samochodów oficjalnie uruchomiono chyba przed rokiem. Czegóż tam nie ma! Jako ktoś, kto nie jest w tej dziedzinie fachowcem, wolę pokazać kilka fotek z internetu.

/poza samochodami – wewnątrz budynku liczne pamiątki, książki, listy, plakaty/

  

Po małym poczęstunku Emil – widząc nasze zainteresowanie – prowadzi naszą grupkę „ekstra” kilkaset metrów dalej, do siedziby stowarzyszenia Arumunów. Nagle przenieśliśmy się do mikro-skansenu: na całym świecie są takie święte kapliczki folkloru, których nie wypatrzysz z ulicy, trzeba, by ktoś cię poprowadził za rękę. Nie ociekają dostatkiem, za to pachną ludzką pasją i tradycyjnym przesłaniem.tu akurat mamy coś w rodzaju wiejskiego „obejścia:” wewnątrz pomieszczeń i na zewnątrz, pod zadaszeniami, mamy zatrzymane w czasie rozmaite domowe urządzenia, przedmioty codziennego użytku. Kilka dni później, po powrocie, znalazłem choćby taką notkę nt. Arumunów, jak TUTAJ.

Emil w swoim żywiole: opowiada o wszystkim, oprowadza.

Pytam: ile się należy za „Titanic vals”, który trzymam w ręku. A on na to wpisuje mi swoją dedykację i serdecznie jest wzruszony takim zainteresowaniem. Bo to jest artysta, którego głównym organem przemiany materii jest dusza.

Dalej, dalej jedziemy

Przestałem już liczyć dnie i odmierzać czas. Dobrze mi. Przyzwyczaiłem się do znikających i pojawiających się jak w kalejdoskopie kolejnych przestrzeni, do napisów upstrzonych ogonkami nieco inaczej niż polskie, do wiosek z ławeczkami zajmowanymi przez ludzi leniwie serdecznych, do rozmaitych zwierząt domowych gospodarzących sobie od świtu do zmroku na łąkach i szutrach.

Cała nasza sztuka podróżna (w naszej wersji co-nieco przyśpieszonej) polega na pokonaniu kolejnym crossem następnego grzbietu i pasma, zostawiwszy za sobą jedną krainę baśniową, i natychmiast witając się z następną. Po drodze wpadając na miasteczka przypominające lukrowane wypieki.

W Transylwanii, Arde czy innych regionach – wszędzie domki jak z piernika, cudeńka architektury, pysznej, przyrządzonej ze smakiem. Wszędzie krajobraz naznaczony działaniem człowieka, ale dający jasno do zrozumienia: człowieku, albo się wpiszesz w moje wzgórza, wąwozy, przełomy rzeczne, drogowe, kolejowe i krasy – albo znajdź sobie inne miejsce.

Jeśli ktoś chce obejrzeć Wawel po rumuńsku – to powinien na kilkanaście godzin zajrzeć do miasteczka, w którym mamy kolejny nocleg. Sighișoara (węg. Segesvár, niem. Schäßburg, łac. Castrum Sex, pol. Segieszów) – to (za Pedią) miasto w środkowej Rumunii, nad rzeką Wielką Tyrnawą (Târnava Mare) w Siedmiogrodzie, jeden z najlepiej zachowanych średniowiecznych zespołów miejskich w Europie Środkowo-Wschodniej. W 1849 miała tu miejsce jedna z bitew w powstaniu węgierskim, w której najprawdopodobniej poległ adiutant Józefa Bema, węgierski poeta Sándor Petőfi.

/”Wawel” w Sighișoarze: miasto składa się ze średniowiecznie zabudowanego wzgórza – i bardziej współczesnego „podgrodzia”/

Miasto jest założone mniej więcej w tym samym okresie, co Sibiu, również przez saskich osadników. I robi wszystko, by wyglądać na niemieckie: składa się z wielkiego wzgórza zabudowanego „na średniowiecze” oraz ze „zwykłego” miasta wielkopłytowego, otwartego na okoliczne pola i lasy, położonego nad rzeką, u stóp tego załozycielskiego wzgórza.

Nie bez trudu nasza szpica wywiadowcza znajduje nocleg na wzgórzu. Kwaterujemy się – i „na miasto”, czyli na ryneczek tuż obok hostelu, na samej górze niemal.

Mamałyga ładnie pachnie, nieco gorzej smakuje, ale bez przesady. A już na pewno mămăliguţă cu brânză şi smântână, czyli mamałyga z kwaśną śmietaną i białym serem. Nie jestem może jej apostołem, ale kto chce spróbować – proszę bardzo.

Jedyny chyba raz w całej podróży spotykamy Polaków: bez przesadnych serdeczności, ale przywitać się wypadało, skoro zajmowaliśmy stoły sąsiedzkie.

/tu ponoć urodził się Dracula/

Napełniwszy żołądki – idziemy dalej. Wyżej. W noc rozgwieżdżoną. Zostało nas czterech, w tym nieśmiertelny Uli. Noc już działa usypiająco, wszyscy „padli”, ale daję się namówić na wycieczkę „pod górę”. Bo kilkadziesiąt metrów wyżej – niezła wspinaczka – jest warowny kościół i obok jakieś liceum. Jezus-Maria, podziwiam szkolników, którzy co rano pewnie wdrapują się na ten szczyt, zanim zrobią maturę...! jest tam jakaś kolejka, może uczniakom jeździ się bezpłatnie?

/wejście specjalnymi schodami na sam szczyt szczytów: tam Liceum Josefa Haltricha oraz Kościół na Wzgórzu (Bergkirche)/

Na samym szczycie noc przybiera stężenie właściwe. Jest głucha, mroczna, ekscytująca. Ścieżkami ledwie widocznymi w mroku okrążamy kościół. Tamci planują jeszcze jakiś bar. Mam dość, oderwałem się od grupy najwytrwalszych obieżyświatów (obieżybarów?) i wracam sam do Górnego Miasta (muszę pokonać w dół setkę schodów i stromą uliczkę, by na Górne Miasto „zstąpić”. Docieram do ciężkiej, drewnianej bramy hostelu. Zawarte na głucho. Obmacuję, nie chcę pukać czy wołać, bo noc głucha. Odzywa się zza bramy głos „kto tam”. Ooo, pomyślałem, gospodarze szybko się zorientowali, skąd nasza grupa. Odpowiadam: gość hotelowy. No, to wrota się otwierają i zamiast rumuńskiego poligloty widzę naszego Łukasza. Dyżuruje, bo pan zarządzający interesem pensjonatowym ma trudności z rozpoznaniem, kto tu rzeczywiście mieszka. Basi w każdym razie nie poznał. Cała sytuacja – kuriozalna. Widać, że choć wydało się kilkadziesiąt złotych za nocleg – nie ma się pewności co do tego, jak się spędzi noc.

Rano miałem okazję widzieć grupki pół-dorosłych uczniów, zmierzających pod górę, z Dolnego Miasta...

Schodzimy w słonecznym samopoczuciu błądząc celowo zakamarkami. Pastele i akwarele staromiejskich domów, z których każdy z osobna i wszystkie razem wzięte nadają się do domowej pamiątkarni – nie pozwalają obojętnie pożegnać się z miastem. A trzeba, trzeba...

/perełki, niczym akwarele, a nad wszystkim pieczę trzyma wieża zegarowa/

Nasza grupa ma różne pory wstawania. Ja, na przykład (jak tu nie czuć się lepszym, he-he), wstaję z kogutem i w nagrodę dostaję gwar poranny wszelkiego stworzenia, co umie śpiewać, klekotać, ćwierkać, kląskać, kukać, kwilić, pytlować, szczebiotać,  trajkotać,  świergolić, paplać od przedświtu . Kiedy  ptasia giełda się wycisza – ja już mam za sobą pierwsze strofy nowego pół-wiersza, jestem przywitany ze słoneczkiem albo chmurką w zastępstwie, i z wyższością odnotowuję, jak mleczarze zaczynają potrząsać butelkami, a jeśli ich nie ma – wysłuchuję różnych nokii, samsungów i ericssonów, nieudolnie a natrętnie udających, że się znają na porach dnia.

A inni nasi wstają, kiedy pora ostatnia. I nie zawsze zdają się radzi temu, że dzień nowy nastał, naburmuszeni czegoś, warkliwi, za skaranie boskie mają to choćby, że trzeba się ruszyć ku dalszej podróży. Chociaż sami się na nią wyprawili, to mają do tej podróży o coś pretensje. Ja też miewam, ale przecież nie o świcie, tej najpiękniejszej porze dnia. Teraz najpiękniejszej, bo kiedyś bardziej mnie zajmowała pora słowików.

No ale ruszamy, jak co dzień. Wypełniwszy uprzednio chwile czynnościami, co kto uważa za konieczne z rana.

W swej dobroci dał też Pan światu nie tylko koguta i szwajcarski zegarek (ewentualnie podróbę), ale też porozrzucał po świecie rozmaite raje. Takie same jak ten, w którym nagrzeszyli Adam z Ewą. Tyle, że tych dwoje miało swój raj pod ręką, ledwie oczy odpluszczywszy, a my, ludzie naznaczeni grzechem pierworodnym, musimy te swoje raje wynajdywać za kolejnymi przełęczami.

Więc najpierw ryczą silniki zamęczane w codziennym kieracie karpackich serpentyn i przełomów. Nie zawsze oko kierowcy cieszy się przestrzenią, bo nie dość, że zakręt za zakrętem, albo ostry podjazd wymuszający gimnastykę prawej ręki (manetka) i lewej nogi (sprzęgło) – to jeszcze zdarzają się tory sprawnościowe w postaci dziur w asfalcie, a najgorsze są szutry, na których jęczą opony piłowane ostrymi krawędziami żwiru, metalicznie popłakują podwozia rażone kamykami spod kół, a do gardeł i oczu wdziera się pył wzniesiony przez pojazd poprzedni, czasem niewidoczny w chmurze kurzu. Rumuni na ten kurz znaleźli sposób w postaci samochodu „dacia duster”. Ale my mamy pojazdy wymyślone dużo, dużo wcześniej. W końcu to jest wyprawa samochodów zwanych starymi, matuzalemów szosowych i podróżników od bezdroży.

Kiedy tak wspinamy się błędnie pod górę, kiedy zakręty nas kołują w tę i wew-tę, kiedy pył drażni gardła i oczy – przestajemy liczyć kilometry, mijane mostki, remonty ciągnące się kilometrami – i wypatrujemy prześwitu. Mamy go najczęściej po kilkudziesięciu minutach, ten prześwit. I wtedy – dzięki ci, opatrzności, za rumuńskie Karpaty – mamy nagrodę, nawet jeśli wstaliśmy od chińskiej podróbki: ściele się przed nami kolejna rajska dolina, niby od niechcenia rzucona człowiekowi dla strawy duchowej, dla zachwytów szczerych, dla satysfakcji po trudzie wspinaczkowym, dla odpoczynku silnikom mającym już dość wszystkiego.

Są w takich małych edenach pola uprawne, barwne tysiącem odmian zieleni, są domki wiejskie porozrzucane po zboczach niczym rodzynki, są jeziorka, marszczą się zakolami rzeczki, bywa, że na wzgórzu naprzeciw stoi zamek jaki, a po drodze wjeżdżamy w miasteczko. Rumunia wtedy – choć inna i różna w każdej z mijanych prowincji – udowadnia niedowiarkom, że zasługuje na więcej, niż od losu dostaje. Zasługuje – bo daje turystom wszystko, co się mieści w słowie „niezapomniane”. I to daje obficie, pełną garścią, dorzuciwszy jeszcze drobiazgi: jakieś pokrzywione drewniane słupy elektryczne pamiętające Ceaușescu, komponujące się w niepokojący artystycznie różaniec, jakieś cerkiewki, a każda inna i równie święta, jak warowne kościoły reformackie, jakieś kozy pół-miejskie, udomowione codziennym obcowaniem z człowiekiem, wierne i ciekawskie niczym psy, jakieś bary przydrożne, gdzie ludzie miejscowi sennie sączą piwo i nieśpiesznie omawiają swoje sprawy, ważne wyłącznie w tym miejscowym raju, między przełęczami, a zatrzymujący się turyści oglądają to wszystko jak w obwoźnym kinie, choć to oni są akurat obwoźni. I wielką rozmaitość domów, niby podobnych do siebie podcieniami i ławeczkami pozwalającymi wieczorem babom gwarzyć i waszmościom grać w karty czy warcaby albo w kości przy ruchliwej szosie – ale każdy inny duchem i ozdobami, każdy odrębnie uswojszczyźniony.

Raz nawet – kiedyśmy gnali zapamiętale przez raj kolejny, bo śpieszno było – w miejscu, gdzie ławeczka, a na niej powinna siedzieć gospodyni w ciemnej chuście – leżała, niby odlana z brązu, nie całkiem rasowa, ale za to dumna z siebie krowa, przeżuwająca urobek trawiasty. Jej stoicki, niemal hinduski spokój, z jakim znosiła wizgające wciąż koło niej osobowe i ciężarowe potwory – godzien jest naśladowania, bo dowodzi wysokiej samooceny tej rogacizny, o sierści w kolorze mosiądzu i takiejż pozie pomnikowej.

Kiedyśmy na jednej z przełęczy – niezbyt ostrej, przypominającej raczej niewielką wysoczyznę – zatrzymali się w celach sanitarnych (z czego skorzystały też silniki, mające dość wycia wniebogłosy, i rade były przystankowi opony zalizujące drobne rany od kamyków i dziur – poszedłem za załom trawiasty, a tam – esencja raju. Widzę żleb po strumieniu, wzdłuż niego sosnowe i liściaste drzewa, wszystko na tle kolejnego raju, jeszcze niezbyt widocznego. To wszystko zasłuchane w koncert świerszczy, niosący się jak organy w amfiteatrze, głośno i wielobarwnie, aż w sercu coś pękało. Kocham muzykę, nie tylko tę nutową, ale też tę naturalną, jak szmer rzeczki opodal baru, jak debata ptaków przed świtem, jak owe świerszcze milionami chitynowych ocierań dajace koncert na przełęczy.

Żal odjeżdżać, kiedy krótki popas się kończy. Ale – gdybym nie odjechał – zobaczyłbym i pokochał inne raje niezapomniane?

W samym centrum Transylwanii- krainy pięknej i ludziom przyjaznej – pędzimy na złamanie karku, bośmy wciąż jeszcze między punktem A wyprawy – juz zaliczonym – a punktem B. Siedzę obok Stefy – losowanie – i sobie oglądam różne takie. Oczywiście, ani nie rozpoznaję niczego po obcych mi jeszcze napisach i znakach drogowych, ani nie mam pod ręką przewodnika (Michał np. bardzo lubi opowiadać jadąc, a Stefa – raczej nie).

Dlatego spotkanie z najsłynniejszym zamkiem rumuńskim jest nagłe. Nawet Łukasz nie zdążył niczego pstryknąć, a przecież można było się zatrzymać na sekundę, jak to wielokrotnie czyniliśmy przy badziewiastych słupkach „Dobrej drogi”.

Castelul Bran (czyli: zamek w miejscowości Bran) bierze swoje początki od drewnianego fortu z 1212 roku ufundowanego przez Krzyżaka Dietricha. Z takiego fortu miało się kontrolę nad jedynym porządnym przesmykiem między Transylwanią a Wołoszczyzną. Cło sięgało nawet 3% wartości towaru, a trzeba pamiętać, że to nie jedyny „punkt celny” na szlaku. Ponad 150 lat później zbudowano już pełnokrwiste zamczysko, przypominające to co widać na filmach i rycinach.

/zamczysko Draculi widzałem przez 5 minut, kiedyśmy gnali przez Transylwanię na północ: wystarczy, bo filmoteka dotycząca tej legendy jest obfita. Tych 5 minut – to był wyjety z realności czas odtwarzania wszystkiego, co na ten temat wiem z bajań/

Podobno prawda jest taka, że legendarny rezydent tego zamczyska, Dracula – spędził tu zaledwie, a i to nie na pewno – dzień lub dwa jako aresztant. Mowa o arystokracie miejscowym, Vladzie Palowniku (lubił nabijać na pal różnych takich), który stał się pierwowzorem książki Abrahama Stokera. Otóż ten gośc był wedle legendy krwiopijcą (jak wszyscy miłośnicy czerniny albo kaszanki), ale nie wiedzieć czemu, w tym przypadku pisarz założył, że bez tej krwi trudno wampirowi przeżyć, a do tego ma światłowstręt, przez co buszuje po nocach i zapada w kryjówki przed świtem.

Coś tam też – w nawiązaniu do powiewającej hrabiowskiej peleryny – próbuje się mieszać Drakulę z nietoperzem, ale to już chyba przesada: aż takie mroczne te „latające myszy” nie są, .

Może jest ważniejsze to, że Palownik był synem – chyba nieodrodnym – Vlada Diabła (Vlad Drăculea), w rzeczywistości noszącego imię Vlad Țepeș: teraz to już się wszystkim powinno pokapućkać, kto był Draculą, a kto władał zamczyskiem. W każdym razie nie obchodzi to żadnego z filmomanów, którzy od 1922 roku (Nosferatu – symfonia grozy) po rok 2014 (Dracula Historia Nieznana) doczekali się wedle Pedii co najmniej 15 produkcji na ten temat (rosyjska Pedia podaje takie liczby: 3 książki naśladowcze, 6 spektakli teatralnych, 10 gier elektronicznych, 4 komiksy, 5 manga, 9 filmów rysunkowych, ok. 70 produkcji ekranowych). Żadnej nie widziałem, bo nie lubię strasznych bajek.

Nasz – ponoć groźny – smok wawelski to przy Draculi papuśny misiek, bowiem okrutny ci on był i niepohamowany zarówno w krwiopijstwie, jak też w zamęczaniu każdego, kto mu podpadł.

Zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce, której nie pomnę. Michał, niezmordowany w roli przewodnika, zechciał nas wprowadzić do mijanego kościoła „niemieckiego”, z tych warownych. Zamknięte.

Poszli „na wioskę” szukać kluczy, ja zaś zainteresowałem się dwoma sfatygowanymi psami, w przykościelnym gospodarstwie. Bo jestem znanym psubratem.

Zastała mnie przy psach ładna dziewczyna w średnim wieku, odziana w jakąś purpurową sukienkę. Pozdrowiła po rumuńsku, ja odpowiedziałem po polsku. W jej oczach widziałem, że chyba naruszyłem prywatnośc podwórka. Więc wskazałem na kościół i powiedziałem, że chcę tam się dostać. Chwile tak jeszcze rozmawialiśmy, ja po polsku, ona po rumuńsku. Po chwili weszła do pobliskiego domostwa – równie sfatygowanego jak psy i kościół – i zaprosiła do wnętrza podzwaniając kluczami. Odnalazł się Uli i ze dwie jeszcze osoby, pozostali snuli się gdzieś po wsi.

Razem z Ulim zaczęliśmy – w tym charakterystycznym, ponurym chłodzie – odczytywać niewyraźne napisy na ścianach, informujące o historii tego miejsca. Tak doszliśmy do ołtarza, przed którym na specjalnej ławie leżała Biblia. Odczytaliśmy: wydrukowana w NRD w roku 1956.

/podobny kościół, podobna księga/

Wychodząc z chłodu podziękowałem pani w purpurze, która przez cały czas czuwała przed wejściem. Złożyliśmy datek. Mulţumesc z obu stron. Uśmiechy. Serdeczności. Psy też pożegnały nas merdaniem.

Tak, to była jedna z lepszych atrakcji turystycznych tej wyprawy.

Niech nam żyje i urasta! – czyli święto starosamochodziarzy

Choć w moim życiorysie jest kilkadziesiąt samochodów (od pierwszej sierra-combi, poprzez Nivę, Tavrie, Mercedesy i inne europejskie rakiety aż po Jaguara) – nie jestem jakimś zapamiętałym fanem motoryzacji: ot, po prostu człowiek samochód wymyślił, to i człowiek samochodu używa, przy okazji z różną wprawą budując drogi i stawiając bary przy szosach. I oto mam przed sobą ucztę motoryzacyjną.

Zaczęło się od przygotowań w naszej grupie, na którą składała się starowinka „warszawa” 223 i jeszcze dojrzalsza „dacia” oraz „nyska”, a doszlusowały „wołga” z Kijowa, najstarszy z możliwych „zaporożec” ze Lwowa, kilka „dacii” 1100 (bardzo stare „mydelniczki”).

Od świtu samochody były myte, kremowane, polerowane, odkurzane. Przystrajane rozmaitymi flagami, kwiatami, nalepkami. Nie inaczej załogi. Dostałem specjalną koszulkę okolicznościową i czapkę, ale np. trzy damy z czerwonego staruszka „zaporożca” przebrały swój pojazd na „biedronkę” – i siebie też. Mają tę ksywkę od lat. Właściciel kijowskiej „wołgi” i ojciec kilkuletniego „żeki” (Jewgienij, Żenia) – puszczał na cały regulator sowieckie pieśni (zakazane od niedawna w jego ojczystej Ukrainie) i znalazł miejsce na masce dla małej flagi o kolorze purpury rewolucyjnej. I tak dalej.

Komandorem rajdu-zlotu jest Dżiordżio (nie wiem jak się pisze po rumuńsku): młody chłopak, przebrany w kapitański strój z „marynarską” czapką (a tu upał nadchodzi niemiłosierny!). Poprowadził nas kolumną na miejsce zbiórki przed ostatecznym finałem. Ustawiliśmy się w szeregu – i nagle zaczynają się zjeżdżać wszyscy święci: mnóstwo różnobarwnych „dacii” w rozmaitym wieku, dwie „wołgi”, dwa przecudnej urody przedwojenne „bentley”-e, malutki kabriolecik „triumf” spitfire 1500, motocykl „simson”, kilka mercedesów retro, podobnie VW, a całość ukrasił Rolls-Royce, wielki krążownik. Nie było końca zaglądaniu pod maski, wymianom doświadczeń, tłumaczeniu co i jak z pompą, rozrządem, chłodzeniem, bendix-em, zapłonem, nawet lakierem (bo zdarzały się nawet tu cudeńka techniczne). Choć wiedziałem i rozumiałem, o czym się mówi (język motoryzacji jest międzynarodowy), sam z ciekawością też zaglądałem w różne zakamarki pojazdów i silników – to widziałem, jak daleko z tyłu jestem za tymi miłośnikami techniki pierwotnej. W „obrocie” był język przede wszystkim rumuński, ale też ukraiński, rosyjski, węgierski, angielski, niemiecki, polski. Niektórzy przyjechali całymi rodzinami. Małe dzieciaki – widac że przyzwyczajone – czuły się w tym wszystkim jak ryby w wodzie.

W sumie – czterdzieści kilka samochodów, ponad setka ludzi i duch starej motoryzacji. Upstrzone to wszystko ozdobami, kierowcy cabrioletowego „trumfa” – w pilotkach, każdy miał swój szczególik wyróżniający.

Z pomocą policji, wuwuzelując trąbkami, ruszyliśmy na centralny plac Satu Mare (to jest taki duży park otoczony kilkupasmową jezdnią i ważnymi budynkami). Ustawiono nas w dwóch szeregach obok cerkwi. I sie zaczęło.

„Biedronkom” nikt nie dorównał: telewizje i prasa wciąż się nimi interesowały, kurtuazyjnie tylko skierowując mikrofony ku Dżiordżiemu i naszemu Michałowi (Mihai go tu wołają). Może też nasza „warszawa” nie była na podium, ale w pierwszej dziesiątce zainteresowań licznej publiczności – na pewno. Jeśli ktoś mnie zobaczy w internecie (tagi: drum-brun, 2015, Satu Mare), jak psocę przystawiając rogi z palców osobom udzielającym wywiadów, włażąc na czworakach w kadr bentleyom, warszawie, biedronce – niech się nie dziwi: jakoś trzeba się to tej Historii wpisać, a skoro...

Kiedy już nasycyliśmy gapiów i mediastów samochodami, narobiono fotek i filmów koniecznych w takich okolicznościach – jedziemy na ostatnie miejsce zakwaterowania. Kolumna ruszyła w kilkudziesięcio-kilometrową trasę: po drodze zwiedziliśmy odbudowany, pełen legend i misterii zamek-fortecę w Ardud. Mamy tu pięknie odrestaurowaną, ale ciągle poprawianą Cetatea Orasului Cetatea Drágffy-Károlyi  (założoną przez wojewodę Transylwanii Bartolomeu Drágffy w1481roku).

/cytadela w Ardud: na zdjęciu widać oświetlone lochy – nas wpuszczono tam celowo bez oświetlenia/

W lochach pod cytadelą widziałem na własne oczy (choć ciemno było i straszno) beczki wielkie jak ciężarówka. Coś przewodniczka o tym mówiła, ale nie znam języka.

Posiłek tuż obok zamczyska – i jazda. Nie obyło się bez drobnych awarii, usuwanych natychmiast przez międzynarodowy spisek mechaników – wylądowaliśmy w jakimś kurorcie termalnym. Po drodze operator-kronikarz (Łukasz) poprosił mnie, bym zamienił się z nim miejscami: w „nysce” trwał nieustający wyszynk, a on bał się o sprzęt i wygryzł mnie z „warszawy”. Dotarliśmy. O mało co nie zostałem pominięty w rozdziale pokojów (ostatecznie dostałem na własność „trójkę”), bo siedziałem nie odzywając się, a inni rozdrapywali co lepsze kwatery. W PRL ludzie, zaprzyjaźnieni w wielodniowych kolejkach, też zapominali o sobie, kiedy dostawcy „rzucili” towar do sklepu.

Kilka godzin pozostałych do kolacji spędziłem na chlupaniu się i figlowaniu w wodzie. Pośród wielohektarowego trawnika.

Kilka basenów niewielkiej głębokości, w każdym jakaś inna substancja lecznicza. Fuj. Ludzie stoją w tej mazi jak na wiecu, podrygują, przysiadują, próbują pływać. Będą od tego „fuj” zdrowsi na czymś, tak wierzą.

Pożegnania rozpoczęły się przy niedzielnym śniadaniu. Rumuńscy organizatorzy zadbali o właściwy rozdział okolicznościowych pucharów: dostało się Katalinowi (z Ioaną), Vladowi (z Marianą i małym Edim), dostało się „biedronkom” (Natasza, Svieta i Oksana), naszej Stefie i naszemu Mihaiowi, dostało się „wołdze” (Andriej z małym Żeką), i wielu innym.

Po czym szybkie pakunki i zbieramy się przy samochodach, trochę leniwie, ale pożegnalnie napięci. Rozmowy jakoś nie chcą się pozamykać, wciąż jest jeszcze coś do dopowiedzenia, do przekazania. W użyciu wszystkie możliwe języki, ale wtrącamy juz słowa rumuńskie, których się nauczyliśmy. A oni –rewanżują się Ukraińcom po ukraińsku, Polakom po polsku, Węgrom po węgiersku, co tam komu się odświeżyło. Pamiętałem, by dziewczynkom z campera (Timisoara) powiedizeć Auf wiedersehen: uczą się niemieckiego, a ich starsza siostra angielskiego.

Jaka miła niespodzianka: mały Żeka przynosi mi równie mały model UAZ-a radzieckiego, podarunek. Nic nie mam w zamian, ale zablokowało mnie, dopiero po chwili zacząłem mu dziękować. Jak łatwo jest nawiązać przyjaźń... Żenia takich przyjaźni pozawierał kilka. Mały smyk, wesoły, koleżeński (najbardziej skumał się z Edim, synem Vlada i Mariany).

Natasza poprosiła mnie o uprzejmość: dała receptę na leki dla męża. Poślę przez „umyślnego”: w mojej Izbie wciąż są ludzie ze Lwowa.

W drogę zatem. Klaksony grają jak na wczorajszej paradzie. Ja wylosowałem miejsce w „dacii”, razem z Anutsą i Stefą oraz Łukaszem. W pozostałych autach roszady, zwłaszcza że zapadło mocne postanowienie nie-bufetowania w „nysce”. Dzielni ludzie, z charakterem. Jakoś się uklepaliśmy.

Akurat na odcinku do Krakowa (lekko przecinamy Węgry i Słowację) drogi mają jakość dającą nadzieję, że zdążę na wieczorny pociąg do stolicy. Ale Mihai ma tysiąc pomysłów na urozmaicenie trasy, więc, na przykład, pokonaliśmy jakąś rzeczkę promem linowym (cable ferry).

Upał, wszystkie okna w pojeździe otwarte, szum, silniki – nic nie słyszę ani z telefonu, ani z własnych myśli. Nic to. W końcu niech duje, byle nie skręcało potem karku od przewiania.

Ostatni wspólny posiłek – w Bardejovie. Na ryneczku – wielkim, niczym rynek krakowski (no, lekko przesadzam, ale za to mozaika kocich łbów to mistrzostwo świata) – rozpięte na sznurach białe płótna i lny. Podpisano karteczkami, z którego domu wzięte. Taka wspólnotowa mała akcyjka. Jakaś artystyka z tego się zrobiła, jak w „Matce Joannie od aniołów”. Potem się dowiadujemy, że to jest zbliżający się wieczorny koncert ku chwale demokracji. Zbierają się ludzie, kawiarenki i ogródki zakwitły turystami i „miejscową ludnością”. Nastrój piwno-deserowy.

Zamawiamy co kto chce. Ja tradycyjnie: kotlecik wieprzowy, który w tej akurat baro-kawiarni potrafią i ugotować, i przyozdobić, i okrasić, i podać, wraz ze złocistym napojem Kozel.

Wychodzimy już po zmroku. Trwa koncert. Aksamitny głos młodej dziewczyny, akompaniującej sobie na klawiszach, wabi nas na środek rynku, gdzie zgromadził się już niemały tłumek. Ale dużo czasu nie mamy. Dwie-trzy pieśni, naprawdę ładnie żegna nas Słowacja.

Stefa z Anutsą dokonały w barze podsumowań podróżnych i każdemu wręczyły kartkę z sumami, kto ile komu powinien zwrócić. Fajna metoda, pomyślę o niej. Bo w drodze ludzie płacili – poza własnymi zakupami – za różne paliwa, posiłki, noclegi – kto miał jaką walutę. I one to zgrabnie poprzeliczały. Ja jestem dłużnikiem Ulricha, Mihaia i Basi. Nie wyszło to wcale drogo, aż zapytałem Anutsę, czy się nie omsknęły.

Kiedy odchodzimy ku samochodom, w baśń aksamitno-klawiszową wdzierają się motocykle, nieświadome, że hałaśnikując warkotliwie naruszają wieczorne sacrum, świątynną atmosferę słowackiej demokracji.

Kilka kilometrów dalej umówiona wcześniej siostra Adama odbiera go: mieszkają nieco w bok, wygodnie jej było wjechać do Słowacji. Żarty, pożegnania. Siostra za niedługo wychodzi za mąż, nasza „warszawa” i być może „nyska” okraszą wesele i ślub.

Na parkingu tuż pod Krakowem przepakowujemy bagaże i przesiadamy się. Ostatnie pożegnania i jadę do miasta z mniej poznanym małżeństwem, samochodem Stefy: najpierw oni blisko Plantów, a za chwilę ja przy Galerii Krakowskiej, bo tu dworzec. Bardzo-bardzo-bardzo – chcę w ten sposób powiedzieć o wszystkim: że dzięki, że szkoda, że przepraszam, że chciałbym, że... Pa, to dziś ostatnie pożegnanie. Od teraz jadę się witać, do domu brakuje głupich 350 kilometrów.

Miłość platoniczna – epilog

Pokochałem starosamochodziarzy miłością szczerą, bezinteresowną i bezkrytyczną. Zachowując sobie prawo do własnego zdania w różnych sprawach i własnego „ja” w codziennym „obcowaniu cielesnym” ze sprawami tego świata, i może paru innych.

Rumunię też pokochałem. Może nie tak jak Azję Centralną czy Krym - ale zawsze coś. Może po którejś randce, takiej jak ta majowo-czerwcowa...

A kto chciałby więcej – niech sobie jedzie do Rumunii, na kolejne Drum-Bun