Demokracja dachująca pełzaniem

2017-01-20 07:54

 

Opisałem trzy demokracje, z których żadna demokracją nie jest z nader oczywistych powodów, ale działają na polską wyobraźnię właśnie pod tą nazwą:

1.       Demokracja amerykańska, która w rzeczywistości jest „garnizonią” służącą „refugiom” fortów-faktorii (ustrój ten opisałem TUTAJ, https://publications.webnode.com/news/demokracja-amerykanska/ );

2.       Demokracja rosyjska, która z woli ludu jest kontrapunktem, tłem dla carskiego samodzierżawia (opisałem ją TUTAJ, https://publications.webnode.com/news/demokracja-rosyjska/ );

3.       Demokracja europejska, która uchodzi za najstarszą, ale w rzeczywistości odzwierciedla teutońskie sny o potędze (patrz: TUTAJ, https://publications.webnode.com/news/demokracja-europejska/ );

Polska, która nie umie wychować w swoim łonie Obywateli i ich Samorządów, której Państwo obumrze, ale nie pod naciskiem „oddolności” zdolnej do samorządzenia się, odbierającej Państwu kolejne prerogatywy, tylko zostanie „sprywatyzowane” i poddane obcej „amalgamacji” – ta akurat Polska depcze własną tradycję rozpostartą między Konstytucję 3 Maja, Solidarność, Samoobronę, może nawet Niepokonanych-Oburzonych-Zmielonych, szukając koniecznie wzorca albo u Rosjan, albo u Amerykanów, albo w Europie. Cokolwiek wybierze w wyniku tych poszukiwań – będzie usprawiedliwiona, bo chciała dobrze i przyswoiła coś, co „ma papiery” demokratyczne, choć w każdym z tych przypadków jawnie podrobione.

Dachowanie naszej demokracji zaczęło się wtedy, kiedy bez żadnego szczególnego powodu odrzuciliśmy w czambuł – poprzez naszych luminarzy i prominentów – wszystko co kojarzy się z PRL. Nazwano to komunizmem (którego nikt w Polsce nie widział w innych miejscach niż biblioteki z książkami zakurzonymi) i ustalono, że jest śmierdzące, trędowate, paskudne i godne infamii.

W czasach PRL wychowali się i zdobywali dyplomy niemal wszyscy, którzy od tej epoki odcięli się tak chętnie. Opatrzność ich rozliczy z tego, dlaczego tak zapamiętale łżą między sobą i wobec Ludu. Nie było wtedy w Polsce demokracji (chyba że „socjalistyczna”) – ale i dziś jej nie ma, a nawet nie ma skąd wziąć jakiejś podobnej do prawdziwej. Nie było wtedy Rynku – ale i dziś go nie ma, a jeśli oceniać to co peryferyjne, to ówczesne rzemiosło, prywatna inicjatywa, rolnictwo, drobny handel i parę innych nisz, np. spółdzielczość – były bliższe rynkowości, niż dzisiejsze zaplecze wielkich kapitałów, marek, znaków towarowych i firm. Nie było wtedy Wolności – ale i dziś jakąkolwiek wolność przyswajamy, z jakąkolwiek obcujemy – to wolność myślenia na własny rachunek o demokracjach, rynkach i wolnościach. Z tym myśleniem mamy zresztą poważne trudności, skoro średnio czytamy mniej niż jedną książkę rocznie, zaś naszą uwagę przyciągają komercyjne media albo przekazy z politycznego piekiełka. Nie do pomyślenia w PRL.

Ktoś pomyśli, że uprawiam jawną apologetykę czasów swojej młodości. Ten ktoś niech policzy liczbę ofiar wydarzeń poznańskich 1956, gdańskich 1970, ursusko-radomskich 1976 i stanu wojennego 1981. Niech do tego doda liczbę osób zamęczonych w kazamatach lub wydanych „bezpiece” stalinowskiej. A kiedy już to zliczy – niech przeciwstawi te liczby tym kilku tysiącom samobójstw popełnianych w ostatnich latach co roku z beznadziei: wtedy ludzie podpalali się dla wielkich idei, teraz – z nędzy. I nawet nie ma komu za to napluć w pysk. Każde takie samobójstwo jest poprzedzone „kazamatami” ich rodzin i ich samych, żyjących w warunkach urągających wszystkiemu, a jeszcze nękanych przez kogo się da: straże, policje, inspekcje, kontrolujące ośrodki „pomocy” społecznej, nawet współ-obywatele, w tym patologiczne grupki chuliganów-morderców. No, ale widocznie są nieudacznikami, nie myśleli pozytywnie, nie inwestowali w siebie, prawie na pewno popijali zamiast czytać podręczniki.

Można i tak. Myśleć o demokracji i ją pielęgnować.

Państwo nie musi być przesadnie opiekuńcze, ale jeśli na progach szpitali umierają ludzie, którzy przed chwilą nie dostali się z formalnego powodu do lekarza… A na zdrowych polują akwizytorzy, w ślad za nimi windykatorzy… Gdzie są wspólnoty samorządowe? Demokracji nie zbudują nędzarze, odsuwani wciąż od nowa poza margines. Wyjeżdżający na poniewierkę za chlebem. Kradnący batoniki, by odsiedzieć za to kilka tygodni.

Stajemy się, z dnia na dzień bardziej, społeczeństwem śmieciowym, Trash Society, nie umiejącym przełamać trzech kulturowo-cywilizacyjnych i zarazem psycho-mentalnych przywar. Przytoczę kilka akapitów napisanych przed laty.

LEMINGIZACJA POSTAW

Słowo „leming” zrobiło w Polsce ostatnio karierę jako symbol „bezwolnego entuzjazmu” dla poczynań Władzy, która traktuje lud jak „karmę” w taniej jadłodajni i zarazem jak kocie łby nadające się do brukowania drogi karier. Przywołując mit o suicydalnych postawach lemingów trafiamy w sedno: lemingi zastępują, niczym proteza, klasę średnią, czyli przedsiębiorczość biznesową, społecznikowską, artystyczną. Stanowią masę janczarów i hunwejbinów, którzy są wysyłani na pierwszy front walki z „dysydentami” i „nieprzystosowanymi”, nieświadomi, że są zaledwie mięsem armatnim, którym wysługują się „operatorzy systemu”, kierujący cały ustrój ku przepaści.

AREBURYZACJA OBYWATELSTWA

Obywatelstwo – to w powszechnym odczuciu zdolność do podmiotowego pełnienia roli suwerena politycznego poprzez mechanizmy samorządnościowe. W moim przekonaniu warunkiem takiego obywatelstwa jest rozeznanie (wystarczające) w sprawach publicznych i gotowość (bezwarunkowa) do czynienia ich lepszymi. Obywatel a’rebours – to obywatel rejestrowy, który zamienił powyższe na prostą, ale obezwładniającą formułę „informuj, płać, głosuj, pokornie słuchaj”. Otóż „lemingi” to co najwyżej obywatele a’rebours, egzaltujące się swoimi rejestrowymi wyznacznikami obywatelstwa, niezdolne zauważyć, że skaczą w przepaść, wcześniej wypchnąwszy w nią świadomych rzeczy „dysydentów”, zamiast się od nich czegoś nauczyć.

AUTYSTYZACJA ZACHOWAŃ

Autyzm to taka choroba, która jest bliska pojęciu „emigracji wewnętrznej”: osobnik nią dotknięty krańcowo ogranicza swoje kontakty z otoczeniem, zamyka się w czymś, co być może jest jego własnym światem, a być może pustką rozpaczliwą. Przez to wyhamowuje swój rozwój intelektualny i duchowy. Jego biologiczność nie przekłada się na jego role społeczne, których właściwie nie pełni. Autystyk społeczny zdolny jest jedynie do spazmów i wybuchów, a nie do racjonalnych zachowań. Patrzy na jedno, widzi drugie, komunikuje się wtedy kiedy „sam na to wpadnie” i niekoniecznie z tymi, z którymi tu-teraz trzeba.

Oczywistym skutkiem tych trzech procesów jest wtórny analfabetyzm obywatelski: postępujący brak aktywnego zainteresowania sprawami publicznymi (odnajdywanie ich wyłącznie w formule widowiska medialnego), niezdolność do podjęcia trudu „przebicia się” z własnymi pomysłami, ideami, inicjatywami, przedsięwzięciami, abdykacja z jakichkolwiek elementów społecznej kontroli poczynań „władzy”, postępująca niezdolność do ujmowania się za prawami swoimi i cudzymi, nawet jeśli te prawa są zapisane w Konstytucji i w ustawach, psycho-mentalna niezdolność do reagowania na pogarszanie się prawa (i praktyk) na tym polu.

Człowiek i mikro-wspólnota, naznaczona lemingizacją, areburyzacją i autyzmem społecznym – to nic innego, jak społecznie agonalny żywioł totalnie wykluczony, zamieniony w masę nierozpoznawalnych, anonimowych „bylektosiów”, mogących funkcjonować wyłącznie jako „ławica” reagująca odruchowo na bodźce zewnętrzne, tych zaś nie pojmuje, obawia się, nie potrafi przewidzieć, nie kontroluje w żaden sposób. W takiej „ławicy” funkcjonuje jeszcze Naturalna Żywotność Ekonomiczna (Natural Economic Vitality – NEV), ale już Przedsiębiorczość (ukorzeniona w środowisku i wynikająca z jego potrzeb) jest rugowana przez pozaśrodowiskowe, obce Rwactwo Dojutrkowe (działające w formule „skubnij i zmykaj”).

Apologeci łaskawie nam panującego systemu-ustroju nie dość, że nie widzą rosnącej masowości tej patologii, to jeszcze szydzą, wykpiwają, obsobaczają każdego, kto podnosi ten temat. Literalnie każdego. Wykreował się specjalny typ „dysydenta”, który traktowany jest albo jako „podskakiewicz”, albo jako „pan nie rozumie”, albo jak groźny wróg ustroju. Ale taki dysydent nie jest przywódcą „ławicy”, bo dla przywództwa trzeba legitymizacji, „ławica” zaś nie jest już zdolna do udzielenia komukolwiek mandatu. Zbyt wielu jej przywódców okazało się żarłocznymi (kosztem ławicy) rekinami, albo karpiami zdolnymi jedynie świętować nadchodzące Boże Narodzenie, na swój pohybel.

Trash-society jest, uzyskiwanym celowo i świadomie, produktem przemian zwanych „demokratycznymi”. Tak zwani decydenci „wycenili”, że łatwiej i taniej jest zdołować tych, którzy z trudnością sobie radzą oraz malkontentów – niż zawracać sobie głowę różnorodnościami, pluralizmami, wiecznie brykającymi i wiecznie marudzącymi egzemplarzami nie dającymi się „przystosować”. Niedawno zamieściłem notkę opisującą, jak to ukarano grzywną człowieka, któremu na zebraniu wspólnoty wrzucono do czapki drobniaki, aby poszedł do sklepu i kupił jakieś drobiazgi. Chcieli sporządzić banner, transparent czy coś podobnego, w proteście przeciw urzędnikom. Jakiś pod-urzędnik, skrycie tam będący, doniósł o „nielegalnej zbiórce publicznej”, co skończyło się wyrokiem na „czapnika”. Kara była większa, niż suma zebranych drobniaków. Tak właśnie produkuje się trash-society, penalizując jakikolwiek odruch obywatelski.

Trash-society nie korzysta z dobrodziejstw cywilizacji, a jeśli już – to w sposób opaczny, niepożądany, często przykry dla otoczenia. Nie szuka dla siebie asocjacji lewicowych, prawicowych, konserwatywnych, żadnych innych. Nie szuka swojszczyzny jako punktu zaczepienia socjalnego. Najwyżej sobie pojazgocze w tramwaju, w przejściu, w parku. Odegra prawdziwe, a nie serialowe role Kiepskich. Budzi wtedy niechętne politowanie ze strachem pomieszane. Nie cieszy się życiem, a nawet nie cieszy się tym, że w ogóle żyje. Nie masz tu ani samorządności, ani Rzeczpospolitej.

Jeśli nie jesteśmy na ścieżce szybkiej kariery majątkowej, kulturowej, cywilizacyjnej, towarzyskiej – to nawet nie wiedząc o tym jesteśmy powolutku wciągani w obszar „przygraniczny” trash-society. A jeśli na tej ścieżce jesteśmy – to bliscy jesteśmy pierwszego stopnia wykluczenia: nasza kariera  tak nas absorbuje, że „przeżywamy poważnie” właściwie tylko problemy mocodawców, na własne sprawy nie mając już miejsca w sercach, umysłach, duszach, sumieniach. Zamieniamy się w bezkrytyczne, nieczułe „roboty asertywne”. W kolejce czekają kolejne stopnie wykluczenia: brak stałego źródła dochodu, brak domowego gniazda oraz ostatecznie zanik więzi socjalnych, czyli zmenelenie, przeistoczenie się w ludzi nie mających nic do powiedzenia, nawet sobie samemu do lustra. Oto „cykl produkcyjny” Homo Sacer. Patrząc zatem w górę ku celom świetlistym – od czasu do czasu zerknijmy w dół, oceńmy twardość gruntu pod nogami[1].

Orphania

Orphania – to „przemysł rządomyślności”[2] (gouvernmentalité[3]). Receptura jest następująca: bierzesz obywatela – może być niedojrzały – i oczyszczasz go ze wszystkiego, co go konstytuuje i stanowi, używając do tego rozmaitych detergentów, wrzątków, zmielarek, odczynników. Raz na jakiś czas pozwalasz, by się „odstał” po tych zabiegach. Następnie zanurzasz go w wywarze z praw, regulaminów, przekazów medialnych, rejestrów, procedur, algorytmów, certyfikatów, wtajemniczeń, norm, standardów. Jeśli wierzga – użyj przemocy. Grilluj. Pichcić do skutku.

W wyniku zastosowania tej receptury powstaje „produkt” nacechowany „responsibilisation”. Zgodnie z deklarowanym pragnieniem redukcji zasięgu rządzenia[4] (np. opieki społecznej), „ruler” powołujący się na neoliberalizm rozwija pośrednie techniki przewodzenia i kontrolowania jednostek bez brania za nie odpowiedzialności. Głównym mechanizmem jest technologia uodpowiedzialniania. Podmioty są obarczane odpowiedzialnością przez wmówienie im, że społeczne zagrożenia takie jak choroba, bezrobocie, ubóstwo itd. nie są częścią odpowiedzialności państwa, ale faktycznie leżą w sferze za którą odpowiedzialna jest jednostka i zostają przekształcone w problemy „samoopieki”[5]. Praktyka chodzenia na siłownię może być postrzegana jako rezultat uodpowiedzialniania, naszej odpowiedzialności do pozostania wolnymi od chorób, zdolnymi do pracy i opieki nad osobami będącymi na naszym utrzymaniu (dzieci, starszych rodziców).

Czyż nie było – przez lata jego rządów – ulubionym zawołaniem Tuska: „macie przecież swoje izby, stowarzyszenia, kluby, samorządy, macie rozmaite instancje i organy kontroli, macie kartę wyborczą w rękach, czegóż wy ode mnie chcecie, odczepcie się wreszcie…!”? Monopole – z pomocą Państwa i z Państwem na czele – doprowadzają skutecznie do tego, że za wszelkie błędy i nieprawidłowości, a nawet za ich bezprawie (ich, czyli organów, służb, urzędów) – zawsze ostatecznie obwinia się obywatela-przedsiębiorcę i wystawia mu się rachunek, w gotówce, w podatku, w owsiakowej zbiórce lub w innych uciążliwościach, bardziej lub mniej ceremonialnych.

 

*             *             *

Pozostając w opisanym stanie „zidiocenia demokratycznego”, z przyjemnością zagryzamy paluszkami medialny przekaz, który zaczyna od tego, że chwali nas za zbiorową mądrość, po czym wciska nam badziewie i doradza, że jeśli już damy się w to badziewie wpuścić i zapadniemy się w potrzaski czy pułapki – to należy koniecznie być grzecznym wobec urzędów, służb, organów, windykatorów i komorników: wszyscy oni zresztą już czekają pod drzwiami , ogłaszając, ze „dla waszego bezpieczeństwa rozmowa jest nagrywana”.

I co wtedy robimy? Szukamy mojżesza politycznego, który ładniej niż inni obieca, że z tym wszystkim skończy. Ustawiamy się na nowo w ławicę: jak nie oburzeni, to zakodowani, a może i udajemy się w parafialną „drogę krzyżową”, oddając się zawodzeniom. Marsz, marsz, marsz…

 

*             *             *

W Europie narasta „pełzająca odmowa” wobec teutońskiej formuły „demokratycznej”. Brytania – która myśli niemal tak błyskawicznie jak papiestwo – po stu latach pojęła, że już nic nie znaczy w Europie, służy za północno-zachodnią flankę, a europejskie asy trzyma jej niegdysiejsza kolonia zza oceanu, która swego czasu „wymówiła”. Na dobrą sprawę z Kanzlerin współpracują wyłącznie kraje objęte niegdyś władaniem Heiliges Römisches Reich, pozostałe nabytki ustawiają się ukosem, zabezpieczając sobie tyły. Acha, i współpracuje pewien były premier republiki bananowej, który cznia sprawy swojego rodzimego kraju, choć ilekroć go o to spytać – zastajemy go „głęboko pochylonego” (kłania się czy wypina – to już kwestia punktu obserwatora).

Jest oczywiste, że Demokracja jako fenomen – podobnie jak Rynek czy Obywatelstwo-Samorząd – to są bardziej wzorce do dążenia, niż „dowody rzeczowe”.

Ręce jednak opadają – i wszystko opada – kiedy jawnie widać, iż nie „dążymy”, tylko bujamy się po rozmaitych epicyklach ptolemeuszowych, czekając w beznadziei na Kopernika.



[1] Patrz też: G. Agamben, L'uomo senza contenuto,1970, „Człowiek bez zawartości”;

[2] Tłumaczenie terminu gouvernmentalité np. Damiana Leszczyńskiego i Lotara Rasińskiego – zob.: Michel Foucault: Filozofia, historia, polityka. Warszawa-Wrocław: Wydawnictwo Naukowe PWN, 2000;

[3] Foucault w swoich wykładach wygłaszanych w Collège de France często definiował rządomyślność jako „sztukę rządzenia” w szerokim znaczeniu, gdzie „rządzenie” nie ogranicza się wyłącznie do polityki państwa, ale obejmuje także szeroką gamę technik kontroli oraz dotyczy różnorodnych przedmiotów, od kontroli siebie, przez jednostkę, po „biopolityczną” kontrolę populacji. W pracach Foucaulta pojęcie to jest połączone z innymi, takimi jak „biopolityka” oraz „wiedza-władza”. Genealogiczne badanie nowoczesnego państwa jako „problemu rządzenia” nie tylko pogłębia Foucaultowskie analizy suwerenności i biopolityki, ale także proponuje analitykę rządzenia, która udoskonala zarówno jego teorię władzy, jak i rozumienie wolności. Pojęcie „rządomyślności” umożliwia nowe rozumienie władzy. Foucault dystansował się od rozumienia tej ostatniej w terminach związanych z hierarchiczną, odgórną władzą państwa. Rozważał to pojęcie poprzez rozszerzenie go o formy kontroli społecznej funkcjonujące w instytucjach dyscyplinarnych (takich jak szkoły, szpitale, więzienia itp.), a także o formy wiedzy. Władza może się pozytywnie manifestować poprzez wytwarzanie wiedzy i konkretnych dyskursów internalizowanych przez jednostki i kierujących zachowaniem populacji. Dyskursy te prowadzą do skuteczniejszych form kontroli społecznej, ponieważ wiedza umożliwia jednostkom rządzenie sobą;

[4] Współczesna polityka gospodarcza sprowadza się do ograniczenia obszaru zainteresowania od „całości” (gospodarki, firmy, gminy) do „budżetu” (czyli tego, co da się odessać z gospodarki, firmy, gminy i podporządkować swojej wyłącznej kontroli;

[5] Thomas Lemke. „Narodziny biopolityki. Michela Foucaulta wykłady w Collège de France na temat neoliberalnej rządomyślności”. „Economy and Society”, s. 201;