Demokracja a patrymonializm

2010-02-17 15:56

/esej wskazujący na wielką trudność pogodzenia tego, co wyobrażamy sobie pod zawołaniem "demokracja" a patrymonializmem, nie zawsze dobrotliwym, który przenika polskie życie publiczne, a rolę "patrona" przyjmują państwowe organy, urzędy, placówki, agendy/

 

DEMOKRACJA A PATRYMONIALIZM

/ wybory – przeżytek czy atrapa?/

 

Dziś – i zapewne przez jakiś czas odtąd – porozmawiamy o tym, czy i w jaki sposób wybory są przejawem – ale też narzędziem i zarazem esencją demokracji. Będziemy zastanawiać się też, dlaczego wybory uważa się za nieuchronnie, nienaruszalne, w sposób oczywisty związane, może nawet tożsame z demokracją.

Demokrację próbuje się przedstawiać jako taki sposób regulowania spraw publicznych (nie społecznych, nie wspólnotowych, tylko publicznych, czyli jawnych i zarazem dotyczących zbiorowości), na który składają się[1]:

a)      wolne, powszechne, równe wybory władz, przedstawicielstw, reprezentacji;

b)      tajność wyborów w warunkach silnych sporów między opcjami;

c)      takież wybory opcji, stanowisk, interpretacji, rozwiązań, kierunków;

d)     brak innej drogi sukcesji władzy poza wyborami;

e)      wspólne, zbiorowe, społeczne stanowienie norm, zakazów i zaleceń, w szczególności prawa;

f)       reprezentatywność wszelkich ciał kolegialnych wobec struktury („mapy”) społecznej;

g)      służebność administracji (w szczególności urzędów) wobec otoczenia społecznego;

h)      powszechność zasady rozstrzygania na mocy otwartego przetargu i/lub konkursu;

i)        równość wszystkich wobec siebie i wobec prawa;

j)        instancyjność procesów decyzyjnych;

k)      instancyjność procedur prawnych;

l)        obowiązywanie każdego prawa od chwili ustanowienia lub później (prawo nie działa wstecz);

m)    obejmowanie przepisami prawa również tego, kto go stanowi;

n)      bezwzględność prawa, brak wyłączeń wprowadzanych przez obyczaj, praktykę, lobbing;

o)      kadencyjność władz, przedstawicielstw, reprezentacji;

p)      osobista suwerenność i niezawisłość wszystkich uczestników życia publicznego;

q)      swoboda wszelkiej działalności publicznej oraz i niekaralność dowolnych poglądów;

r)       zakaz narzucania siłowego (w tym za pomocą prawa) poglądów, stanowisk, opcji;

s)       zakaz wymagania publicznych deklaracji we wszelkich sprawach osobistych i intymnych;

t)       dobro publiczne wyznacznikiem rozstrzygającym wątpliwości decyzyjne;

u)      panująca (dominująca) kultura kompromisu;

v)      poszanowanie dla różnorakich mniejszości;

w)    równoważenie wszelkich sił i interesów politycznych;

x)      „kolejkowanie”, a nie eliminowanie mniej popularnych rozwiązań i kandydatów;

y)      pluralizm pojmowany jako powszechna zgoda na różnorodność wszystkiego, akceptacja różnic („różnijmy się pięknie”);

z)      gotowość do rozumienia postaw i poglądów interlokutora (do „wybaczania drugiemu, iż nie jest tak doskonały, jak się od niego oczekuje”);

aa)   gra wszystkich ze wszystkimi o wszystko jako konwencja życia publicznego;

bb) umowa społeczna jako podstawa ładu społecznego;

cc)   powszechna, otwarta (jawna), partnerska dysputa poprzedzająca strategiczne wybory (decyzje);

dd) uzgodnienie jako podstawa kooperacji dowolnych podmiotów i jednostek;

ee)   odpowiedniość, zrównoważenie kompetencji (uprawnień) i odpowiedzialności wszelkich osób, funkcji i urzędów/instytucji;

ff)    samorządność zainteresowanych jako podstawa zarządzania sprawami publicznymi;

gg) samo-odnawialna równoprawność idei, inicjatyw, projektów i działań publicznych;

hh) nadrzędność zasady primum non nocere w życiu publicznym, we wszelkich ocenach tego co było, jest i zamierza się;

ii)      instytucjonalna ochrona równości praw jednostki (człowieka) i mniejszości;

W ogóle demokracja[2] jest jedną z najstarszych, najbardziej klasycznych kategorii pojęciowych w obszarze cywilizacyjnym, który zwykłem nazywać technicznym[3]. Ci, którzy utożsamiają się z tym obszarem, mają niezdrową skłonność do wartościowania innych obszarów między innymi pod kątem obecności tam demokracji lub tylko jej poszczególnych „składowych” wyliczonych powyżej. Stąd zdarza się najczęściej, że wiele regionów świata od zawsze uważa się „tu” za zacofane i barbarzyńskie, a nabierają cech cywilizowanych (w naszych oczach) dopiero wtedy, kiedy „przejdą na naszą cywilizacyjną wiarę”, a przynajmniej oswoją sobie techniczną kulturę i sposób decydowania zbiorowego, na przykład wybory.

Jest jednak demokracja – tej konstatacji starannie unika się w rzeczonym obszarze cywilizacyjnym –niedoścignionym zaledwie wzorem, dążenie do którego jest wartością samą w sobie, bodaj-że większą niż jej zagospodarowywanie, pielęgnowanie, kultywowanie (gdyby okazała się stanem rzeczywistym): w tym sensie demokracja od czasów helleńskich (ateńskich) jest utopią, tyle że z tych utopii, które motywują i są inspiracją w każdej możliwej dziedzinie społecznej i osobistej, zaś w dziedzinie moralności i etyki – stanowią wiecznie pobudzające wyzwanie. 

Żeby oszczędzić lektury tym, których nie interesują zawiłości, subtelności czy niuanse, wygłaszam na wstępie pogląd, że wybory (patrz: powyżej trzy pierwsze punkty) są dziś w Polsce nie do przyjęcia jako formuła legitymizacji władz stanowiących normy i/lub wykonawczych, przede wszystkim dlatego, że są jedynie „patentem” na zafiksowanie się osób i ugrupowań w określonej, uprzywilejowanej roli społecznej, co samo w sobie przeczy ideałowi (idei?) demokracji, tak jak to można odczytać z różnych źródeł o demokracji traktujących[4].

Odtąd każdy, kto nie lubi czytać, ale intuicyjnie zgadza się ze mną, może spokojnie wypoczywać w przeświadczeniu, że istnieje jeszcze jedno drukowane świadectwo jego przekonań, ci zaś, którzy myślą przeciwnie – mogą spokojnie mnie zaliczyć do grona autorów przeciwnych, wrogich, głupich, niedouczonych, i tak dalej. I jedni, i drudzy mają w pełni rację i niech – taką otrzymawszy satysfakcję – odłożą lekturę albo oddadzą ją komuś bardziej dociekliwemu. Ponieważ dalej będzie nudno. Należę bowiem do tych, którzy wolą włos na czworo dzielić, niż uwierzyć „na słowo” komukolwiek, tym bardziej zawierzyć wyekstrahowanej intuicji (w ogóle to cenię sobie intuicję, obok instynktu, emocji i wyrafinowania, ale jeśli występuje ona sama, w pojedynkę i do tego saute – spotyka się z moim wyniosłym dystansem i nieufnością). Rozumiem, ze w tym miejscu mam już do czynienia z czytelnikiem myślącym. Jeśli zatem spotykam – poprzez tę lekturę – kogoś sobie podobnego, to choćby na koniec raczył się ze mną nie zgodzić, wolę obcować z nim po stokroć bardziej niż z kimś spośród pierwej wymienionych. 

Demokracja – obok takich słów jak „system”, „człowiek”, „maszyna”, „gra”[5] i jeszcze paru innych – jest słowem używanym na tyle powszechnie, że nadużywanym: stanowi nieomal przerywnik intelektualny, wytrych, argument kanoniczny, powalający a’priori wszelki sprzeciw na łopatki, prawie zawsze używa się go „z dużej litery”, stąd niemal co chwila i co dyskusja – mamy zupełnie rożne owej demokracji pojmowanie i różne tego słowa zastosowania. Co prawda, wyrażam przekonanie, że wszystkie one mieszczą się w tych kilkunastu prerogatywach (atrybutach) wymienionych na samym początku, ale też sama ich ilość prowokuje do wielkiej różnorodności w interpretacjach i zastosowaniach słowa i pojęcia.

W niniejszym opracowaniu zajmę się tym, co zwykło się nazywać wyborami. Parafrazując jednego z wieszczów naszych powiem, iż wybory – cóż to jest – każdy widzi, niemniej postaram się czytelnika pooprowadzać po manowcach związanych z wyborami, aby go zniechęcić do tej zasłużonej skąd-inąd instytucji na tyle chociaż, na ile ja zniechęcony jestem. Pokryję to wszystko lukrem „uczoności”, aby – jeśli kogoś przekonam – mógł bezpiecznie powoływać się w swoich poglądach na to, iż wyczytał dobre argumenty w poważnym dziele. Będę też używał i odnosił się do innych elementów zapisanej powyżej listy, ale nad wyborami będę się znęcał szczególnie, bo je sobie upodobałem jako kozła ofiarnego, na przykładzie którego najłatwiej można uwypuklić nierzeczywistość, utopijność demokracji, o których mowa.

Przeciwieństwem demokracji jest – w języku potocznym[6] – totalitaryzm, dyktatura, absolutyzm, zamordyzm, w każdym razie taki sposób zawiadywania/gospodarzenia sprawami publicznymi, który dzieli zainteresowanych na tych, co „mogą” i tych, którzy „powinni”, na rządzących i rządzonych, na Górę i Doły, na elitę i masy, na wybrańców i elektorat, na MY i ONI. W tym sensie demokrację ustawia się jako świątynię zbiorowego samostanowienia wszystkich o sobie wobec wszystkich innych we wspólnym interesie – i stąd, z takiego myślenia bierze się wszelka niemal argumentacja tych, którzy nie są zadowoleni z kondycji demokracji w jakiejś przestrzeni lub wprost wskazują na jej niedostatek i deficyt. Można powiedzieć, że jeśli tylko spostrzegamy gdzieś krystalizowanie się warstw My i Oni – jesteśmy prawie pewni, że tam właśnie demokracja ustępuje, przeszła do odwrotu, a jej poszukiwania stają się coraz bardziej trudne, aż do beznadziejności.

Jak to bywa z niedoścignionymi wzorami, z wszelkimi ideałami czy absolutami, na tle demokracji różnorakie interesy polityczne uruchamiają wielką grę pozorów, w wyniku których szary lud ma nie tylko pozostawać w przekonaniu, że demokracja jest możliwa i być może obecna właśnie tu, gdzie ten lud żyje na co dzień, ale też wskazuje się temu ludowi, kto w jego otoczeniu demokratą właściwie jest. Demokracja jest bowiem maskotką wszelkich sił i grup natury politycznej, państwa w szczególności jako domeny tych sił i grup. W zapamiętaniu zabiegów o dobre imię demokraty nie zauważają one, owe siły, że sam fakt przekonywania ludu do tego, iż to one właśnie są nosicielami idei i praktyk demokratycznych – zaprzecza istnieniu demokracji w przestrzeni, w której taka agitacja ma miejsce. 

Wyrażę zatem drugi już otwarty pogląd, taki mianowicie, że trudno, właściwie niemożliwym jest znaleźć bliską któremukolwiek propagowanemu modelowi demokrację panującą w jakimś kraju, a to z tego powodu, że sam fakt umacniania państwa jako fenomenu politycznego jest demokracji jakiejkolwiek zaprzeczeniem. Odwołam się tu do idei rozpowszechnianej przez brodatych klasyków marksizmu (oraz ich spadkobiercę i fałszywego epigona, wodza pewnej rewolucji), do tezy, że im dojrzalsze, im dalej posunięte ludowładztwo, tym mniej sensu dla istnienia państwa, które wraz z rozwojem demokracji winno obumierać, tracić polityczną legitymizację, a jego prerogatywy stawać się powinny domeną i „własnością” wszystkich, publiczną, powszechną. Instytucje zaś państwowe swoje źródło przenoszą na wolę ludu a nie – jak uprzednio – wolę sił władających światem w swoim kraju. 

Zauważmy, że mniej-więcej od stu lat coraz więcej państw ogłasza się demokratycznymi, a w państwach tychże oraz w państwach nie(skutecznie) pretendujących do miana demokratycznych wiele różnych sił – najczęściej partii lub ruchów egalitarystycznych – upomina się o miano demokratycznych. Niemal zawsze odwołują się one do wyobrażeń o demokracji „klasycznej”, czyli tej zrodzonej w hellenistycznych Atenach. A efekt tego jest taki, że każde z tych państw i każda z tych sił bez zmrużenia oka definiuje jakąś grupę społeczną lub kategorię osobową, którą wyklucza poza obręb „obywatelstwa”, pełnoprawnego uczestnictwa w życiu publicznym czy państwowym: z jakiegoś powodu („grzech społecznego współżycia”) odmawia się im po prostu prawa do pełni korzystania z dobrodziejstw demokracji[7]. Dotyczy to rasy (np. kolorowi są „gorsi”), religii (np. wyznanie mojżeszowe jest „podlejsze”), płci (np. kobiet „miejsce jest w domu”), urodzenia (np. tylko tytuł szlachecki upoważnia), statusu majątkowego (np. do polityki trzeba mieć odpowiednie dochody), kraju pochodzenia (np. „Polska dla Polaków”), kręgu środowiskowego (np. kasta „nieczystych” w Indiach), grupy zawodowej (np. przestępcy czy kapłani praw nie mają), wykształcenia (np. władza tylko dla światłych). Oczywiście, zawsze jest tak, że „nasze” kryteria wykluczenia kogoś z obszaru demokracji są prawidłowe, oczywiste i zrozumiałe, zaś „oni” łamią prawa człowieka i zasady demokracji.

Z drugiej strony – dla podkreślenia ortodoksyjnego „przewrażliwienia” na tle demokracji, ustala się minimalne limity i minimalne uprawnienia najprzeróżniejszych grup, warstw, społeczności, zbiorowości: najczęściej jest to zagwarantowana liczba miejsc/głosów w jakiejś kolegialnej reprezentacji lub prawo weta – nieograniczone albo warunkowe.

Mamy zatem dość powszechnie do czynienia z demokracją domniemaną, a o jej istnieniu (lub nie) decydować ma w zasadzie public relations samej idei jak też jej nosicieli. Marna to idea, jeszcze marniejsza praktyka, jeśli o jej powodzeniu pośród ludu ma decydować kampania promocyjna. Przypomina to intensywną reklamę batoników: ci, którzy na skutek kampanii reklamowej sięgną po batonik, zapłacą nie tylko za niego, ale też za ową kampanię, w wyniku której po batonik sięgnęli! Jednym słowem, producent mówi do nich: namówię was, żebyście kupowali moje batoniki, ale dokonam tego za pieniądze, które za chwilę z was zedrę jako koszt mojej agitacji. Idiotyzm, powszechnie jednak akceptowany. Zwłaszcza, że ten koszt kampanii płacą również ci, którzy i tak lubią konkretne batoniki i zawsze po nie sięgną, więc płacą za bezdurno. Idiotyzm kampanii wyborczych jest dużo dalej posunięty, o czym między innymi traktuje niniejsza lektura.

Tu czuję potrzebę podzielenia się moim odkryciem, które nazwałem kanonem potrójnym logistyki. Wymyśliłem sobie, że wszelkie systemy dzielą się na metaboliczne i pozostałe. System metaboliczny to taki, który rozwija się bez bodźców zewnętrznych aż do nasycenia sobą środowiska, w którym został „zainstalowany” (po nasyceniu przestaje być metaboliczny, trwa, egzystuje, dokonuje „autokontemplacji). Aby system był metabolicznym, musi spełnić trzy warunki:

- mieć jednoznaczny, łatwo definiowalny cel (program);

- posiadać mechanizm samonapędzający;

- pozostawać pod wpływem ostatecznego klienta/beneficjenta;

Powyższe oznacza, że batoniki, które wymagają marketingu aby się dobrze sprzedawać, to nie są dobre batoniki. Tłumaczenie, że są dobre, tylko reklama dotyczy konkretnej nazwy czy marki – jest tłumaczeniem obłudnym: jeśli batonik ma rzeczywiście zbawienny wpływ na klienta, to on sam zrobi wszystko, by go dostać (mechanizm samonapędzający), a rodzaj opakowania, kształt i różne inne cechy drugorzędne będą w cieniu jego jakiejś pierwszorzędnej cechy (np. wartości odżywcze i smak – czytaj: jednoznaczny cel). Jeśli jednak fabrykę batoników zbudowano dla zysku a nie dla dobra klienta – potrójny kanon logistyczny nie jest zrealizowany i batoniki wymagają silnej promocji. Oto cały sekret. Kto chce to pamięta, że legł on u podstaw ideowych gospodarki zwanej niepotrzebnie socjalistyczną.

Przenieśmy ten sposób myślenia na instytucję wyborów. Mit o wyborach jest taki, że mają wyłonić najlepszego kandydata lub najlepszy wariant decyzyjny, a to oznacza, że:

·         pożądane przez elektorat, najbardziej reprezentatywne i dobroczyniące osoby i rozwiązania w oczywisty sposób dominują (jednoznaczny cel, program);

·         w wyniku wyborów ostateczny wpływ na bieg spraw publicznych mają wyborcy aż do wyczerpania pasjonarności[8] (mechanizm samonapędzający);

·         celem deklarowanym wyborów jest powołanie służby publicznej  (dominacja beneficjenta końcowego);

Są to zatem elementy kanonu potrójnego, który – w interpretacji na użytek wyborów – powiada, iż kto rzeczywiście służy ludowi ten ma jego niezmienne poparcie, oraz: które rozwiązanie jest rzeczywiście dobre dla ludu, to będzie przezeń wspierane. Przecież to niemal cytat z postulatów Rewolucji Francuskiej! A jeśli postulaty nie są wypełnione, to kandydatów trzeba reklamować jak batoniki, wprowadzane rozwiązania trzeba wmuszać używając do tego państwa i jego instytucji przemocy! Oto prawda o wyborach, gdziekolwiek się odbywają i czegokolwiek dotyczą!

Zastanówmy się, jak wyglądała rzeczywistość publiczna wtedy, kiedy wybory jako instytucja kreująca władze, reprezentacje i przedstawicielstwa – nie istniały. Można w tym celu dokonać dwóch zabiegów „intelektualnych”:

- po pierwsze – odwołać się do czasów „przedludzkich”, a zakładając, że pochodzimy od naczelnych, tam znaleźć mechanizmy para-wyborcze (proto-wyborcze);

- po drugie – przeanalizować mikro-grupy społeczne, w których wybory nie mają sensu i nie są stosowane, a w ich miejsce funkcjonuje instytucja „obierania”;

Szerzej na ten temat będzie w opracowaniu, a tutaj pozostańmy przy zdawkowości. Otóż to, co „politycznie” wspólne dla stada naczelnych i dla mikro-grupy, to połączenie charyzmy z kwalifikacjami do zawiadywania sprawami publicznymi. Charyzma zaś – wbrew potocznemu mniemaniu – nie oznacza „tego czegoś”, w co wyposażeni są nieliczni z nas i przez to uzyskują magiczny, jakby feromonalny wpływ na otoczenie, ale oznacza szczególny rodzaj inteligencji, w wyniku którego osobnik potrafi wyselekcjonować z rzeczywistości to co najkorzystniejsze dla spraw publicznych i ukształtować to tak, aby odpowiadało nie dającym się wypowiedzieć, ale precyzyjnie najważniejszym oczekiwaniom wspólnoty, zbiorowości, społeczności. Obok tego potrzebne są jeszcze kwalifikacje, czyli wiodące przygotowanie osobnika do kierowania innymi lub do sterowania (manipulowania) nimi. Ostatecznie otrzymujemy figuranta, postać, której manipulacjom oddajemy się mając poczucie bezpieczeństwa i najlepszego wyboru, a to dlatego, że jest on „profesjonalnym społecznikiem”, co właśnie udokumentował charyzmą i kwalifikacjami. Zauważmy, że zarówno stado naczelnych, jak też mikro-grupa, usuwa natychmiast kogoś, kto z jakichś powodów traci charyzmę i/lub kwalifikacje[9]. Powodem może być starość i związane z nią procesy, próby zmonopolizowania władzy, a nawet to, że komuś „palma odbiła”. Jednym słowem, ktokolwiek utracił „profesjonalizm społecznikowski”, ten jest w jakiś sposób (przyjęty w stadzie lub mikro-grupie) odwoływany z przywódczej roli.

Jednym z największych oszustw ludzkości jest kolegializm „profesjonalnego przywództwa”, w wyniku którego – na mocy instytucji państwowych wspartych przymusem – ci co utracili lub nigdy nie prezentowali „społecznikowskiego profesjonalizmu” stają się dysponentami pełnomocnictw wyborczych, czasem tylko wspierając się, ukrywając się za plecami pozostałych „profesjonalnych społeczników”, a wzmocniwszy instytucje państwowe i je opanowawszy – rugują ich i niszczą jako potencjalnie bardziej popularnych.

W czasach przedludzkich (u naczelnych) oraz w mikro-grupach prawie zawsze mamy do czynienia ze strukturą społeczną – bardziej lub mniej złożoną – wyróżniającą jednoosobową „głowę”, omnipotentną i za wszystko odpowiedzialną proporcjonalnie do stopnia powierzonej mu władzy powodującej jego „skuteczność społeczną”. W tej strukturze jest też miejsce dla pretendentów-konkurentów, dla „prawych rąk” w konkretnych specjalnościach (kontakty z zaświatami i duchami, walka zbrojna, zarząd nagromadzonymi dobrami, postęp cywilizacyjny), dla popleczników (żelazna gwardia), dla doradców, dla usłużnych i dla nieprzyjaciół oraz dla „ostatnich”. Upadek lub śmierć (odejście) „głowy” prowadzi do krótkiej rozgrywki pretendentów szermujących swoją charyzmą i kwalifikacjami, po czym nowa „głowa” stosunkowo szybko przegrupowuje strukturę i tak powraca ład społeczny. Nieco gorzej przebiega to w stadach i mikro-grupach, które nie są dość uspołecznione i balansują na granicy zbiorowości: tam okresy wyłaniania „głowy” i przegrupowań struktury są dłuższe, a rozkład odpowiedzialności zakłada przewagę tejże nad uprawnieniami.

Gdyby uspołecznienie nie miało miejsca (zamiast stada czy społeczności mamy zbiorowość), wtedy na każdym polu życia publicznego poczucie bezpieczeństwa członków byłoby na tyle niskie, że każdy, komu powierzanoby losy grupy – wraz z ułożoną przezeń strukturą – byłby pod stałą i nadwrażliwą kontrolą. Uspołecznienie – krzepnięcie instytucji społecznych – osłabia czujność i skłonność do ustawicznej, wnikliwej kontroli. Ale nie pozbawia członków zbiorowości/społeczności instynktu samozachowawczego i nie pozwala na ustanowienie kolegialnej „głowy”. Natomiast jej ustanowienie jest w interesie jednoosobowej głowy nie tylko ze względu na ogrom odpowiedzialności i na brak wszechstronnych kompetencji, ale też jako zabezpieczenie przed atakiem pretendentów i przed upadkiem: energia pretendentów i zbiorowości/społeczności niezadowolonej z „głowy” rozprasza się na liczniejsze kolegium, można też stosunkowo łatwo manipulować grą o przywództwo.

Zatem kolegializm[10] – pierwszy pozór ludowładztwa w nowym, ateńskim znaczeniu – jest w rzeczy samej wyłącznie pozorem wykorzystywanym (a nawet kreowanym) przez inteligentną „głowę” w celu zabezpieczenia (przedłużenia) sobie czołowej pozycji nawet podczas zbiorowego/społecznego wybuchu niezadowolenia lub podczas rywalizacji z pretendentami. Zauważmy, że tak pojmowany kolegializm nie wynika z mądrości zbiorowej ludu, tylko jest konstrukcją zaproponowaną przez „głowę” (ew. jej zauszników), do cna anty-demokratyczną, godną miana „manipulacji pierwotnej”.

Od niej już tylko krok pozostaje do tego, aby swoich najważniejszych pomagierów – i współodpowiedzialnych – „głowa” poleciła wybrać-obrać ludowi, w ten sposób zdejmując z wodza niemal całą odpowiedzialność. Oto, jak zrodziły się rady, wszechobecna formuła pozoru demokracji u wszystkich ludów pierwotnych. Dzisiejsze rady w biznesie, we wspólnotach sąsiedzkich, w aparacie samorządów terytorialnych, w stowarzyszeniach i fundacjach, w spółdzielniach mieszkaniowych, w zgromadzeniach ogródków działkowych, przy wysokich urzędnikach, w obszarze parlamentaryzmu – choć zupełnie różne od tych pierwotnych co do kompetencji – za to co do formuły i sposobu wyłaniania są bezpośrednimi spadkobiercami rad wyłonionych tuż po manipulacji pierwotnej. Różnice w kompetencjach wynikają zaś jedynie z faktu, że – w miarę rozwoju społeczności (przede wszystkim rozrastania się) instytucja kontroli bezpośredniej straciła sens i powagę (zatem i skuteczność), więc nawet społeczności tracące poczucie bezpieczeństwa w sprawach publicznych (Gumilov powiedziałby: wybudzające na powrót swoją pasjonarność) nie są w stanie zrealizować, a nawet zdefiniować jakiegokolwiek projektu obierania „głowy”.

Idąc tym tropem nie wyjaśnimy tego oto fenomenu psycho-społecznego, który – w miarę rozwoju cywilizacyjnego po ścieżce technicznej – wygenerował wybory nie tylko jako najpowszechniejszy sposób (instytucję) wyłaniania władz, reprezentacji i przedstawicielstw, ale jednocześnie przesunął instytucje wyborcze z celu (target) personalnego, jednostkowego na cel (target) kolegialny. Poprzestańmy więc na zasygnalizowaniu tego fenomenu. Korzystam w tej chwili z przywileju „pomykania po łebkach”, jaki daje poruszanie się w granicach wstępu do dalszych, pogłębionych rozważań. Chce się jednak, aby czytający już na tym etapie pojął, skąd bierze się moje rozczarowanie praktykowaną, obecna w codziennej rzeczywistości instytucją wyborów, czy jest to rozczarowanie uzasadnione a nie tylko kaprys czy emocjonalna osobista fanaberia: niechby czytelnik zajął się tym do tego stopnia, żeby zechciał odtąd dalej śledzić argumentację z należnym ożywieniem. Spróbuję zatem pokazać jeden paradoks wyborczy, który nazwę „paradoksem rządzącej mniejszości”. Aby go dobrze wprowadzić, użyję powszechnie obserwowanego przykładu: otóż co dzień w kilku tysiącach miejsc na świecie mamy do czynienia z sytuacją, w której stosunkowo niewielka grupa osób terroryzuje i czyni sobie powolną wielką rzeszę, niekiedy kilkadziesiąt i kilkaset razy liczniejszą. Czasem czyni to bezpośrednią akcją zbrojną, innym razem samą demonstracją siły, czy nawet swojej obecności. Dotyczy to nie tylko stosunków masy-policja albo ludność-wojsko, ale też chuligani-osiedle oraz kierownictwo-załoga, „fala” wojskowa czy szkolna, przestępczość gangsterska. Wielokrotnie też małe oddziały wojskowe o nastawieniu terrorystycznym zwyciężały dużo liczniejsze armie, przy tym nie tylko w warunkach walk partyzanckich, ale w otwartym polu. Za każdym razem jest tak, że wielka ciżba, która w parę minut mogłaby „czapkami zarzucić” terrorystów, mimo wszystko daje się zastraszyć, powodować sobą, ulega. Mają na to wpływ zarówno indywidualny strach ofiar, dyscyplina terrorystów, ich nieokiełznanie i nieprzewidywalność, efekty akustyczne i wizualne – jak też różnica w nastawieniu w konkretnych okolicznościach[11]: terrorysta otóż skierowuje swoją energię „punktowo” przeciw rzeszy, ta zaś ciżba nie pojawia się w miejscu zdarzenia dla konfliktu, tylko w innych celach, które akurat w sytuacji terrorystycznej przestają się liczyć wobec bezpośredniego zagrożenia. Mamy więc do czynienia z „sytuacyjną aberracją celów”, wobec której jedna strona zdarzenia zdecydowanie eskaluje swoją determinację, druga zaś gorączkowo w tej samej chwili dopiero przestawia się i próbuje odgadnąć, o co chodzi, reguluje od nowa swoje priorytety..

Podawszy ten przykład, gdzie świadomie używam takich słów jak „terror”, „aberracja” (a mógłbym dodać: „zbójectwo”), przejdę z powrotem ku instytucji wyborów. Oto bowiem historia wyborów jest zarazem historią napadów o charakterze terrorystycznym dokonywanych przez świadomych swojej działalności zbójów wobec elektoratu, napadów dokonywanych w biały dzień, podczas aktu elekcyjnego. Bo wyborca nie tylko daje się zwieść kampanii promocyjnej kandydatów, ale też stawiany jest przez kandydatów (najczęściej tożsamych z organizatorem wyborów) w sytuacji przymusowej albo przed tautologią „albo-albo”. A jak nie głosuje – to się go mobbinguje, że zmarnował i nie docenił swoich uprawnień, sam sobie winien.

W wyborach kandydat zmierza do realizacji albo przynajmniej do zafiksowania swoich indywidualnych lub grupowych, zawsze partykularnych, ekskluzywnych celów: po sukcesie wyborczym kompletnie pomija wszystko, co obiecywał explicite lub dawał do zrozumienia, przechodzi natychmiast do swoich zadań absolutnie nieznanych wyborcom[12]. Wyborca natomiast (zauważmy, coraz mniej liczny na całym świecie) pielęgnuje w sobie uroczystość samego aktu wyborczego, wierzy w siłę swojego głosu i jego efekt sprawczy, czuje powagę chwili, w której namaszcza kandydata i jego drużynę, projektuje dalece uprawdopodobnioną realizację swoich oczekiwań potwierdzonych obietnica wyborczą. Po spełnieniu „obywatelskiego obowiązku” wyborca czuje ulgę: zdecydował, teraz wszystko w rękach zwycięzcy. Dalsze działania zwycięskich kandydatów są dla niego wystarczającym zaskoczeniem, aby stanął dęba, a właściwie zajęczego słupka, i długo otrząsał się ze zdumienia, rozczarowania, wściekłości, a przede wszystkim z poczucia bezradności, bo już za późno jest, już się stało. Doświadczenie to – znane od zawsze w historii i dotykające każdego czynnego wyborcę co jakiś czas – nie przeszkadza temu, aby w identycznych warunkach powtórzyło się przy następnej okazji. Tak jakby człowiek niczego się nie uczył na swoich błędach.

Uczy się, uczy, tylko ma do czynienia z terrorem: im więcej się nauczy, tym bardziej go zaskoczą kandydaci w nowym rozdaniu! Zauważmy, że wybory – czyli święto z konkretną datą i urnami oraz obwieszczeniami i kartkami – są instytucją przeistaczającą dowolną społeczność z powrotem w zbiorowość: wyboru dokonuje się indywidualnie! W chwili głosowania człowiek jest sam ze swoim wyborem. W tej jednej chwili. A przed nim kartki wyborcze w postaci listy zdecydowanych, pewnych siebie i „zblatowanych” terrorystów: kogokolwiek wybierze, zawsze wybierze swojego ciemiężcę, obrabiającego go z własnego dorobku! To nic, że tuż przed wyborem i tuż po wyborze wszyscy wyborcy stanowią społeczność, i to zaawansowaną cywilizacyjnie. Akt wyborczy jest aktem demobilizacji, atomizacji, rozformowania, rozsypki, dezintegracji społeczności, przeciw której stoi zawsze zwarta falanga zdecydowanych na wszystko kandydatów, nawet jeśli jest to głosowanie jawne na sali.

Zatem – podsumujmy – wybory są świętem cywilizacyjnego atawizmu sprzyjającego terrorowi, w wyniku którego mamy efekt społeczny nazwany przeze mnie wyżej „paradoksem rządzącej mniejszości”. Społeczność przeistacza się w zbiorowość i – jak pospolite ruszenie – daje się zmanipulować niby stado owiec psom-zaganiaczom. Jeśli dodamy do tego kalkę i zauważymy, że tak wybrane ciała kolegialne (np. parlament) w podobny sposób są manipulowane przez tzw. aparat (biurokrację, organy wykonawcze) – to uzyskujemy całość ironii i szyderstwa z elektoratu, jakim są dowolne wybory.

Pojąwszy powyższe nie zawahamy się stwierdzić, że biurokratyzm (potocznie: oderwanie się biurokracji i zarządów od spraw szarych ludzi i społecznych oczekiwań) nie jest patologią, a to tylko dlatego i dlatego właśnie, że jest wkodowany w wybory jako takie, jest ich nieodłącznym składnikiem, jest ich cechą sine qua non: przecież gdyby było inaczej, niemal cała gminna, powiatowa, regionalna, krajowa, światowa tzw. klasa polityczna straciłaby swoją rację bytu, zwaną na wyższych szczeblach abstrakcji i obłudy racją stanu!

I coś jeszcze, co przytaczam z pewnym zażenowaniem, bowiem pierwszy raz wyczytałem to w „zielonej książeczce” Muammara al. Kadafi’ego. Raczył on tam zawrzeć kilka paragrafów, w których ukazuje demokrację jako terrorystyczne rządy większości nad mniejszością: choćby – powiada – jednym głosem ktoś wygrał, odtąd cała racja jest po jego stronie, bo demokracja nie narzuca obowiązku kolaborowania z przegranym, a w zasadzie nakazuje hibernację jego racji jako całkowicie lub tymczasowo odrzuconych. Obserwując wyniki wyborów współczesnych, trudno nie przyznać racji tej światłej arabskiej myśli, sformułowanej wszak kilkadziesiąt lat temu, kiedy z reguły wybory kończyły się walnymi zwycięstwami ugrupowań, liderów lub koalicji.

Oddajmy tu też honor tym kandydatom, którzy po wygranych wyborach próbują się trzymać swoich obietnic: ich starania to oczywista utopia, gra interesów owe obietnice czyni pustymi i nieaktualnymi stosunkowo prędko. W tym sensie polityka nie jest dla ludzi wrażliwych i uczciwych.

Wyborów nie da się naprawić czy przywołać do porządku. Wybory – które swoją rolę pozytywną odgrywały coraz bardziej szczątkowo już w okresie tzw. demokracji bezpośredniej – po jej zmierzchu przestały być narzędziem poręcznym do obierania władz, reprezentacji i przedstawicielstw. Tym łacniej zostały przez nie przechwycone jako wygodny instrument swoistej legitymizacji biurokratyzmu.

Ostatecznie – nie łudźmy się – wybory i cała następująca w ich wyniku „demokracja” są zaledwie środkiem w grze wszystkich ze wszystkimi o wszystko, zabawką w sprawnych rękach rozmaitych „Grup Trzymających Władzę”, gotowych do każdego przekrętu, ale przede wszystkim zawsze przygotowanych do terrorystycznej napaści na bogu ducha winny elektorat, zwodzony coraz większą uprzejmością tychże GTW.

Sprowadzanie zatem – na mocy wtórnej manipulacji (patrz: manipulacja pierwotna) – fenomenu demokracji do wybranej, pokaleczonej, wręcz wykastrowanej instytucji wyborów, to nie tylko gruba przesada, ale wręcz oszustwo, za którym stoi absolutny brak dobrej woli „znaczonej” demokratyzmem (demokracjofilią?). najczęściej zresztą słyszy się argument o wyborach tam, gdzie wszystko wskazuje na brak demokracji poza atrapą wyborczą.

Nie bez sensu jest demagogiczne zawołanie, używane przez możnych życia publicznego równie często jak mantra, że żyjemy w państwie prawa, co ma sugerować adresatom owego zawołania, iż istnieje jakaś obiektywna, sprawiedliwa, a przy tym przemożna i jak ostoja trwała super-instytucja, stanowiąca odniesienie dla wszelkich zachowań, ocen i zamierzeń. Na przykład Konstytucja. Półprawda tego zawołania polega na tym, że owo prawo dotyczy maluczkich, wobec których jest stosowane z całą mocą i stanowczością, choć nie bezwzględnie (o tym za chwilę), natomiast możni są kreatorami tego prawa i najczęściej – na wzór bizantyński – starają się już od początku siebie samych spod działania tego prawa wyłączyć, jeśli tylko zawiera ono niebezpieczeństwo jakichkolwiek sankcji. To jest tak, że piłkarze i działacze muszą przestrzegać reguł swojej gry, sędziowie reguły egzekwować, a związek piłkarski ową grę reguluje przepisami, w sposób oczywisty nie stosując przepisów do siebie. Rzecz jednak w tym, że piłkarze i działacze wchodzą w układy z sędziami, rozmiękczając bezwzględność przepisów, wszyscy zaś razem rozmiękczają związek piłkarski i wikłają go w swoje interesy, tak że na koniec gra w piłkę okazuje się niewinnym dodatkiem, zewnętrznym wyrazem ligi, a sama gra toczy się tam o zupełnie inne stawki i zupełnie niestatutowe cele, o czym kibic dowiaduje się ostatni, przychodząc na zawody w dobrej wierze. 

Alternatywą dla wyborów jest inna instytucja. O niej też potraktuje niniejsze opracowanie. Tu zaś zasygnalizujmy – póki co odwołując się do intuicji - tę oczywistą przeciwstawność pomiędzy demokracją a dyktaturą[13], pomiędzy ludowładztwem a jedynowładztwem. Stoją one dokładnie naprzeciwko siebie i ludzkie poczucie logiczności każe wartościować: jeden z tych fenomenów „powinien” być pozytywny, dobry, właściwie doskonały, a drugi powinien nosić w sobie pierwiastek zła, winien być „doskonale kiepski”, jawić ma się jako uosobienie, esencja negatywności. Tymczasem rzecz ma się inaczej: demokracja z dyktaturą, stając naprzeciw siebie, nie uruchamiają antagonizmu, tylko dialektyczne poszukiwania heglowskiej Syntezy, pomostu łączącego to, co wartościowe w obu przeciwstawnych fenomenach. 

Ryzykuję pogląd, że to, co od przynajmniej stulecia nazywamy poszukiwaniem „najlepszych rozwiązań demokratycznych” jest w rzeczywistości pogonią za kamieniem filozoficznym, Świętym Graalem, super-patentem, „demokratyczną dyktaturą”. Nie, nie jest to fatamorgana.

Okazuje się, że historia zna kilka rozwiązań tego typu, przy czym dwojaka ich postać została dotąd ujawniona: pierwsza z nich ukazuje „prawie pełnię” demokracji pozostającej jednakowoż „pod nadzorem” jakiejś super-światłości (mowa zatem o religijnej i moralnej inspiracji dla rozwiązań demokratycznych), druga zaś ukazuje dyktatorów będących dla ludzkości wzorem szlachetności, uczciwości, oddania ludowi, rozumności, instynktu społecznego (mowa zatem o personifikacji prerogatyw demokratyzmu). Przykładem pierwszego niech będzie diaspora żydowska (a przynajmniej powszechne wyobrażenia o niej), przykładem drugiego niech będzie postać Józefa Piłsudskiego (a przynajmniej osnuta wokół niego mitologia i legenda)[14].

Mamy zatem wywołany temat patrymonializmu[15], który w miejscu kluczowym dla ustroju wyklucza wybór i opiera się na nominacji aklamacyjnej. Więcej na ten temat będzie w opracowaniu, tu zaś ograniczmy się do stwierdzenia, że nominacja aklamacyjna oznacza szczególną iluminację wyborcy, który – na skutek owej iluminacji – odstępuje od aktu wyborczego (rezygnuje z pretensji do tego uprawnienia) na rzecz plebiscytowego obioru związanego z konkretną charyzmatyczną osobą lub z wysublimowaną „czystą charyzmą”, do której konkretna osoba się odwołuje najbardziej wiarygodnie. Mimo strasznej duszności poprzedniego zdania, oddaje ono sens wielu działań/akcji udających wybory: otóż to, co nazywamy wyborami parlamentarnymi i prezydenckimi w Polsce roku 2005 – to właśnie akt obrania siły przewodniej parlamentu oraz personalnie prezydenta na mocy nominacji aklamacyjnej: mniej-więcej połowa aktywnie, rzeczywiście głosujących tak właśnie postąpiła[16]. Druga połowa trwała w poczuciu kontrapunktu (Polska solidarna versus Polska liberalna?), wyzwoleniem od którego miała być – powszechnie oczekiwana, raczej powszechnie domniemana koalicja powyborcza POPIS, czyli jedność dyktatury moralnej odnowy z demokratycznymi swobodami rynku. Do tego zresztą rozpaczliwie odwołuje się kampania zwana samorządową w 2006 r., osnuta na „wspólnym zdjęciu” rekomendującym poszczególne postacie, czego pierwowzorem była kampania do „Sejmu kontraktowego” (zdjęcie z Wałęsą stanowiło wtedy faktyczną przepustkę do parlamentu).

Patrymonializm dojrzewa w Polsce od wielu pokoleń i częstokroć zwycięża: elekcja wielu królów, wspomniany okres międzywojenny, czas PRL, okres świetności Solidarności – to właśnie ewidentne dowody na rozkwit patrymonializmu. Czymże on zatem jest w swej istocie?

Zacznijmy od tego, że Polska od stuleci rozpostarta jest pomiędzy żywioły orientalny, rosyjski i europejski[17], z każdego czerpiąc z równa ochotą elementy kultury politycznej. Dla każdego obytego w porównaniach cywilizacyjno-kulturowych jest oczywiste, że – jeśli czerpie się z tak różnych jakościowo źródeł – nie sposób skompletować jednorodnego modelu własnego, raczej otrzymuje się albo eklektyczną „całość” nie będącą w żadnym razie całością w jakimkolwiek rozumieniu tego słowa, albo niby-całość, trzymającą się razem tylko dzięki dużej tolerancji, wydatnemu marginesowi interpretacji i zastosowań, co oznacza, że poszczególne elementy tej całości mogą obrazować to tę, to inną kulturę.

Patrymonializm zatem nosi zatem – zależnie od spojrzenia nań i regionu, w którym rozkwita – miano bizantynizmu, carstwa czy faszyzmu (a w polskim wydaniu – sanacji, może też i „kaczyzmu” i jego praźródeł w PRL?).

Składa się ów patrymonializm z czterech podstawowych elementów, charakterystycznych dla każdego z wymienionych wariantów (bizantynizm, carstwo, faszyzm, sanacja):

  1. Jedynowładztwo charyzmatyczne: jednostkowa władza głowy państwa (np. Naczelnika, Prezesa, Fuhrera, cara, wezyra) nie jest ograniczana żadnym statutem czy prawem, choć takie atrapy są niekiedy ustanawiane. Głowa państwa uzurpuje sobie (za bojaźliwym przyzwoleniem otoczenia i „demokratycznych kolegiów” uprawnienia do dowolnej interwencji w tryb pracy podwładnych i „obywateli”, winą za skutki takich interwencji obciąża wyłącznie poszkodowanego (sic!), zasługi zaś należą zawsze do głowy, nawet jeśli zostały osiągnięte wbrew jej interwencjom.
  2. Wyłączna dyspozycja dobrami publicznymi przez głowę państwa, realizowana w możliwie największym zakresie bezpośrednio i dosłownie: niezależnie od przeznaczenia i istniejącej dokumentacji (cesje, nadziały, nadania), dysponentem wszystkiego jest głowa państwa, czemu daje wyraz codziennymi, swobodnymi, niczym nie ograniczonymi decyzjami: tu też leżą decyzje o tym, kto może dorabiać „na boku” lub korzystać z publicznego dobra w postaci przywileju;
  3. Prawo głowy państwa do dowolnego dysponowania losami „obywateli” traktowanych jak poddani: polecenia w takich sprawie są nierzadko zmieniane co chwilę, odrywanie poddanego od codziennych zajęć na rzecz jakiejś nagle pojawiającej się sprawy „wielkiej wagi” („na wczoraj”) – to codzienność państwa patrymonialnego: to samo dotyczy dodatkowych obowiązków, obciążeń, uciążliwości i nierzadko majątku poddanych. Zatem brak jest jednostkowej i zbiorowej swobody „obywateli” wynikającej z praw człowieka, obywatela czy współtwórcy publicznego dobra;
  4. Totalna kontrola informacji: głowa państwa żąda informacji na każdy temat, po czym każdą redaguje po swojemu: dotyczy to oceny sytuacji, treści korespondencji i komunikatów wewnętrznych i dyplomatycznych, trybu pracy i funkcjonowania, kontaktów wzajemnych „obywateli” i ich stosunków zewnętrznych;

Okazuje się więc patrymonializm taką organizacją wykorzystującą instytucje państwowości, która opiera się na nominacjach zakładających oświeconość nominatów (im wyżej, tym większa oświeconość), oraz na powiernictwie absolutyzmu kompetencji, sprowadzanych „umownie” przede wszystkim do władzy[18]

Śmiem twierdzić, że patrymonializm dotąd – ponad wyobrażenia często – praktykowany w Historii, był zawsze zapowiedzią kryzysu państwowości, tak naprawdę był papierkiem lakmusowym świadczącym o nieuchronnej zgubie patrymonialnego państwa. Ale nie jest to znak szczególny patrymonializmu w ogóle, tylko efekt „paradoksu przesunięcia mitycznego”: dyktatorzy udawali demokratów, demokraci kreowali się na jedynie słusznych, w konsekwencji przesuwali się ku patrymonializmowi nie zdając sobie z tego sprawy, a przynajmniej skrzętnie to ukrywając przez „maluczkimi” i nawet przed samymi sobą. Nie da się długo udawać w polityce, że jest się kimś innym: co najwyżej lat kilka, wyjątkowo kilkadziesiąt, jeśli implementuje się pomocniczą instytucję, na przykład dyktaturę proletariatu. Dopiero kiedy nazwać rzecz po imieniu i tak nazwaną gruntować – osiąga się efekt w postaci państwa chińskiego[19] lub hybrydy watykańskiej[20].

Polska – gdzie patrymonializm gościł przez co najmniej czwartą część dziejów państwa – długo „nie dojrzeje” do demokracji, tym bardziej nie zaakceptuje dyktatury, obcej czy swojej.

Oto patent na sukces polityczny w naszym kraju. 

 



[1] Fachowcy „robiący w demokracji” szybko zauważą, że niektóre poniższe „składowe” są nimi rzeczywiście, inne są zaś albo warunkami, albo przejawami czy konsekwencjami istnienia demokracji: z punktu widzenia rozważań niniejszego opracowania nie ma to znaczenia, co okaże się – miejmy nadzieję – w trakcie lektury; dodajmy, że prezentowana lista prerogatyw demokracji, to „spis z natury”, czyli owoc różnych dysput w bardziej lub mniej zaangażowanych gronach;

[2] Słowo „demokracja” tłumaczy się – z mowy helleńskiej – jako „ludowładztwo” i rozumie się jako „powszechne uczestnictwo wszystkich w zawiadywaniu sprawami publicznymi”;

[3] Rozróżniam cztery równorzędne sobie ścieżki rozwoju cywilizacyjnego: techniczną, pionierską, wegetarną i duchową: techniczna obejmuje Europę (Zachodnią), Amerykę (Północną), w pozostałych miejscach (np. Australia, Japonia, Europa Środkowa) jest fenomenem oswojonym lub oswajanym.

[4] Pogląd ten noszę w sobie i publicznie ogłaszam lat co najmniej 25, na co mam świadków;

[5] Konkurencja, competition;

[6] Słowo „język” oznacza tutaj mniej-więcej „siatka pojęciowa”: chociaż nie lubię słowa „potoczny”, bo kojarzy mi się ono z plebejskim, ludowym, ćwierć-inteligenckim, parafialnym, podlejszym – dufam, iż czytający zrozumie to jako „powszechny w zastosowaniu, za to nieortodoksyjnie precyzyjny”;

[7] Przypomnijmy za Diogenesem, że w epoce rozkwitu demokracji ateńskiej było tam około 30 tysięcy „obywateli” zaliczanych do czterech klas/warstw (z minimalną migracją pomiędzy nimi) oraz około 300 tysięcy niewolników, stanowiących – o zgrozo – nie tylko margines, ale też karmę dla „demokratycznych” instytucji ateńskich;

[8] Pojęcia pasjonarności używa Lev Gumilov na określenie wewnętrznego „ognia”, dynamizmu zbiorowości czy społeczności na drodze rozwoju cywilizacyjnego: tu zastosowano ów pomysł wykorzystując myśl o „wewnętrznym ogniu” wyborców, czynnych aktorów życia publicznego;

[9] Odsyłam choćby do notatek Malinowskiego czy Frazera;

[10] Istnieje dialektyczne przeciwieństwo kolegializmu wobec komunizmu (filozofii wspólnoty): pierwsze oznacza instytucje społeczne, drugie zaś – naturę przenikającą wzajemne obcowanie wszystkich ze wszystkimi: jeśli instytucje społeczne wyrastają z korzeni naturalnych – rodzi się jednia naturalno-instytucjonalna, jeśli zaś instytucje są wydumane, sztuczne, „syntetyczne” – mamy do czynienia z dokuczliwie narastającą dychotomią, „uwierającą” wszystkich i paraliżującą, a właściwie kanalizującą życie publiczne;

[11] Szerzej o tym traktuje dyscyplina zwana psychologią społeczną, albo cybernetyka społeczna: obie chętnie i z zapałem zgłębiane przez „światłych” polityków;

[12] W niektórych państwach prawo wyraźnie zaznacza, że wybrani do ciał kolegialnych przestają być związani interesami swojego elektoratu (okręgu wyborczego) i razem stanowią kolegialne ciało o celach zagregowanych;

[13] Z zastrzeżeniem wymogu dużej czujności intelektualnej dyktaturę możemy opisać znacząc ją listą prerogatyw stanowiących odwrotność-przeciwieństwo prerogatyw demokracji opisanych na dwóch pierwszych stronach niniejszego tekstu;

[14] Przytaczam przykłady dobrze znane polskiemu czytelnikowi, który jest „pierwonaczalnym”, prymarnym adresatem niniejszego opracowania;

[15] Nazwę tę wyczytałem onegdaj w „Polityce”, a znakomity opis genealogii patrymonializmu – bez używania tego słowa – daje Feliks Konieczny w swojej wersji Historii Rosji;

[16] Patrz: czynny elektorat Pis, LPR, Samoobrony;

[17] A nie – jak się powszechnie opisuje – pomiędzy „wschód” i „zachód”;

[18] Któż nie zauważył, że posłowie w kontakcie z „elektoratem” raczej popisuja się swoim wtajemniczeniem, niż wysłuchują „głosu ludu”?

[19] Państwo chińskie co najmniej od trzech tysięcy lat (po wcześniejszych różnorakich doświadczeniach 2-ch tysiącleci), mimo zawirowań, jest konsekwentnie, a przede wszystkim otwarcie patrymonialne, nawet w obecnej dobie przebudowy gospodarczej;

[20] Hybrydy w tym sensie, że struktura kościoła rzymsko-katolickiego wyposażona jest we wszelkie prerogatywy państwowe tylko w granicach Watykanu, ale poza nim – pozbawiona jest częściowo cywilnej jurysdykcji państwowej i pozoruje diasporę wspólnot, ściśle jednak uzależnioną od głowy państwa watykańskiego;