Co je Państwo. skutki szumu brązowego

2016-04-29 07:33

 

Mniej-więcej każdy człowiek żyjący dziś na świecie spotyka się z na każdym kroku z jakimś Państwem (Urzędy, Organy, Służby, Prawa), tak samo jak spotyka się z innymi ludźmi, z roślinami, żyjątkami, powietrzem i wodą oraz elementami jakiejś infrastruktury. Mniej-więcej też nikt nie ma rodziców, dziadków, pradziadków, którzy pamiętaliby świat zorganizowany inaczej jak „po państwowemu”. Jest więc Państwo „naturalnym”, choć osobliwym elementem naszej codzienności. Dociera ono do nas poprzez swoich urzędników, funkcjonariuszy i plenipotentów, których napotykamy bezpośrednio albo poprzez ich korespondencję do nas, adresowaną imiennie albo „wszem wobec”.

Intuicyjnie rozpoznajemy trafnie niemal w każdym przypadku, kto to jest „Państwo”: pracownik administracji, żołnierz, policjant, inspektor, radny, poseł, kontroler, sędzia z prokuratorem.

Najwięcej jednak sprawia nam trudności rozpoznanie, czym w rzeczywistości owo Państwo się zajmuje.

W wersji podręcznikowo-propagandowej Państwo organizuje nam życie codzienne oraz podejmuje decyzje na dalszą i bliższą przyszłość dotyczące nas wszystkich: w tym celu dysponuje dwiema prerogatywami: uprawnieniem do stosowania przymusu (sprawowania władzy) oraz uprawnieniem do przewłaszczania części naszych dochodów (ściągania podatków i opłat).

W wersji pretensji-roszczeń Państwo uzurpuje sobie prawo do arbitralnego decydowania o naszym losie, a dla ułatwienia sobie tego zajęcia tworzy z naszych dochodów (potrąceń) swoje budżety pozostające poza naszym wpływem i orientacją. Stara się unikać obowiązku wobec nas i odpowiedzialności, a najlepiej dba o siebie samego.

W wersji obywatelskiej Państwo jest wehikułem strzegącym swoistej Umowy Społecznej, porozumienia wszystkich ze wszystkimi we wszelkich sprawach, w wyniku czego życie wspólne (społeczne, publiczne) toczy się wedle jakiegoś optimum: jest to optimum „wypadkowe” albo wypracowane w procesach analityczno-decyzyjnych.

No i fajnie, ale skąd się takie Państwo bierze?

 

*             *             *

Zanim owo „skąd” wyjaśnijmy – zastanówmy się nad tym, kto i o co gra „w dużej skali”, na przykład Kraju-Społeczeństwa. Uprośćmy obraz polityczny wydzielając w nim trzy elementy mające rozbieżne „imperatywy”:

1.       Lud jest w rzeczywistości tyglem różnorodnych pragnień i interesów, układających się w jakąś wieloplamistą mapę racji: młodzi i starzy, biedni i bogaci, mężczyźni i kobiety, wieśniaki i mieszczuchy, spryciarze i nieloty, ważniacy i zwyklaki, praworządni i przestępcy – im więcej potrafimy sobie wyobrazić „jednowymiarowych” różnic, tym więcej widzimy antagonizmów, a przynajmniej rozbieżności. A jednak „summa” pragnień i racji wydaje się wspólna przynajmniej w jednym: każdy z osobna i całość Ludu – kieruje się racją opisaną kiedyś przeze mnie jako poprawa status quo. Czyli jak najmniej uciążliwości, obowiązku, tego co niechciane, za to jak najwięcej korzyści, możliwości, dóbr, tego co pożądane: im Kraj bogatszy, tym Ludowi lepiej i łatwiej osiągnąć tak opisany cel;

2.       Rząd (rozumiany jako „obóz panujący”, „government”) jest – w odróżnieniu od Ludu – w miarę spójną formacją, nastawioną również na poprawę status quo, ale zasięg tego pragnienia jest taki, jaki jest zasięg formacji. Potocznie nazywa się to Nomenklaturą, a ja dokładam do tego „kiście” geszefciarskie gronami oblepiające Nomenklaturę niczym jemioła. I jak jemioła całe to towarzystwo ciężko pracuje „na siebie” – kosztem Kraju i Ludności. Rozmaici „demokraci” mogą się zżymać, ale trudno jest postrzegać inaczej niż wyjątek każdego osobnika i każdą grupę z obszaru „government”, który ponad własny (grupowy) interes – rzeczywiście, bez „ściemy” przedkłada misję ubogacania Kraju (ułatwiania życia Ludowi): można mówić wręcz o eksploatatorskim nastawieniu Rządu wobec Kraju i Ludności;

3.       Opozycja (rozumiana jako polityczny pretendent do przeistoczenia się w Rząd) ma do Kraju i Ludności stosunek taki sam jak Rząd. Ale nie może zmaterializować swojego interesu (eksploatacja Kraju i Ludności), dopóki nie jest Rządem, a „należne jej miejsce” zajmuje właśnie Rząd, konkurencja. Dlatego Opozycja ujawnia niektóre eksploatatorskie tajniki Rządu, sypiąc jak z rękawa konkretnymi przykładami, stwarzając przed Ludem pozór, że jest z nim „ramię w ramię” przeciw Rządowi i że – kiedy sama przeistoczy się w Rząd – nadal będzie z Ludem, w tym sensie, że będzie ubogacać Kraj. Można jednak matematycznie dowieść, że Polityka i Gospodarka nie jest „grą o sumie dodatniej” (gdzie wszyscy mogą zyskać): wystarczy pojąć to, co ekolodzy nazywają nieodnawialną eksploatacją Natury;

Lud, Rząd i Opozycja – chciałoby się powiedzieć: kooperują (np. dla dobra wyższego), ale to nieprawda – pozostają wobec siebie w relacjach wzajemnie autystycznych. Umowa Społeczna znana z różnych konceptów od Arystotelesa – oczywiście ma miejsce, ale kończy się tam, gdzie zaczyna się polityka, czyli antagonizmy między trzema opisanymi paradygmatami.

 

*             *             *

Autyzm to taki stan-konstrukcja osobowości, która cechuje się dwiema właściwościami:  własna, zamknięta, odrębna „narracja” (opis rzeczywistości) niepodatna na „edukację i wychowanie” oraz niekontrolowany napęd autonomiczny, który skłania do zaskakujących indywidualnych lub zbiorowych (nie wspólnych, tylko zbiorowych, jak ławica czy klucz) zachowań pozostających poza kalkulacją racjonalną.

Lud ma swoje (zróżnicowane, ale odrębne) wytłumaczenie wszystkiego co się dzieje i nijak go przekonać do innych wyobrażeń. Government ma swój opis świata i jest w tym opisie „najmądrzejszy ze wszystkich”. Opozycja wchłania w siebie jeszcze inną narrację i trudno ją odwieść od tego, co sobie wyobraża. Między Ludem, Rządem i Opozycją nie ma żadnego porozumienia co do opisu rzeczywistości, choć widać fasadowe ustępstwa wzajemne: no, skoro oni tak twierdzą, to udajmy, że to „kupujemy”, mądrzejszy głupiemu ustąpi, a nasz diabeł i tak jest starszy.

Te wzajemne rozbieżności (nacechowane nietolerancją przykrywaną przez poprawność polityczną) stwarzają nie tylko próżnię w obszarze dialogu politycznego, ale też wywołują zaskakujące działania polityczne. Politykę rozumiemy jako realizację celów (tu: grupowych, zbiorowych) z pominięciem-obejściem racji konkurencyjnych.

 

*             *             *

Koncept „trójautyzmu wzajemnego” pozwala wrócić do rozważań o istocie Państwa  z dobrym „narzędziem badawczym”. Otóż nie jest dla nikogo zaskoczeniem pogląd, że znakomita mniejszość ludzi na świecie – na przestrzeni całej Historii – to Kreatorzy, mający nad-silne poczucie rozeznania w sprawach społecznych, technicznych, itd., mający w sobie „imperatyw sprawczy”, a jeśli dodatkowo dysponują naturalną charyzmą – to są niejako „ulepieni do rządzenia”. Nazywam to Ultra-Ego. To jest mało podatne na samokontrolę. Natomiast znaczna większość ludzi – w różnym zresztą stopniu – ma w sobie ów „imperatyw sprawczy” wygaszony: spośród nich biorą się rozmaici wykonawcy zadań, projektów, przedsięwzięć, prac, czynności, działań nie autoryzowanych przez siebie. Niektórzy z nich robią kariery menedżerskie i polityczne – ale zawsze napotykają w sobie „próg kompetencji politycznych”, oczekiwanie na inicjatywę kogoś wyposażonego w Ultra-Ego. Im bardziej wygaszony „imperatyw sprawczy” – tym silniejsze Intro-Ego.

W relacjach codziennych, życiowych – osobnicy czy grupy dysponujące Ultra-Ego (to trochę inaczej działa u jednostek, a inaczej u grup, którym potrzebne są elementy Etosu) – dominują, w taki zwykły, niemal naturalny sposób nad pozostałymi, a zwłaszcza nad tymi z najmocniejszym Intro-Ego. To jest podłoże wszelkich mechanizmów generujących i rozbudowujących instytucje społeczne. Na użytek niniejszej notki podam, że instytucja społeczna to więź społeczna (rodząca się w „cielesnym” obcowaniu ludzi w zbiorowościach) mnożnikowana przez „imperatyw sprawczy”. A że nie wszyscy (tylko nieliczni) dysponują „imperatywem sprawczym (Ultra-Ego) – to staje się oczywiste to, co umyka badaczom instytucji społecznych, zwłaszcza tym rozdemokratyzowanym: instytucje społeczne nie definiują relacji partnerskich, tylko relacje dominacji-uległości. Powstają z inicjatywy (lub przynajmniej za przyzwoleniem) tych z właściwością Ultra-Ego.

Kiedyś stopniowałem „twardość” instytucji społecznych następująco: powtarzalność, oczekiwanie, przyzwyczajenie, nawyk, reguła, obyczaj, nakaz-zakaz, przepis formalny. Takie stopniowanie zachodzi, kiedy instytucja społeczna (zrazu jako powtarzalność zdarzeń, słów, gestów, czynności) jest po myśli tych z „imperatywem sprawczym”: jeśli dysponenci Ultra-Ego odbiorą instytucji społecznej swoje „imprimatur” na jakimś etapie-stopniu – wtedy ona zamiera, pozostaje na zatrzymanym stopniu albo przenosi się do „szarej strefy” – zależnie od tego, jak bardzo wcześniej „naznaczyła” Intro-Ego.

 

*             *             *

Jest zrozumiałe, że upływ czasu – czyli normalne życie zbiorowe – powoduje stały, choć z meandrami, przyrost instytucji będących w najbardziej zaawansowanych stadiach, w tym tych sformalizowanych jako prawa.

A co tak naprawdę oznacza formalizacja praw? Wie to każdy, kto jest wysyłany w delegację, w podróż służbową, przez instytucję biurokratyczną. Od momentu powzięcia decyzji przez przełożonego, że pracownik uda się w podróż – generowany jest druk, a w nim rozmaite rubryki. Przed wyjazdem przełożony wypełnia i sygnuje te rubryki, które określają cel (destynacje i zadanie) oraz sposób (środek transportu, materiały pomocnicze, wyposażenie). W trakcie realizacji zadania podróżny-pracownik musi zbierać „dowody” na to, że realizował podróż zgodnie z instrukcjami merytorycznymi i techniczno-logistycznymi. Na koniec, powróciwszy, uzyskuje potwierdzenie wykonania celu, dobrego wykorzystania środków, itd., itp. w postaci pieczątek i podpisów „zaliczających” w odpowiednich rubrykach.

Zatem tak prosta sprawa (w instytucjach mniej zbiurokratyzowanych jest to samo, tylko bez „papierologii”) jak podróż służbowa wymaga rozmaitych służb jak zarząd-kierownictwo, księgowość, specjaliści od merytoryki: strzegą one odpowiednich rubryk w druku-formularzu.

Powyższe w nieco humorystyczny sposób opisuje, skąd się wzięło Państwo. Otóż Urzędy, Służby, Organy i Prawa-Przepisy (w tym 9/10 to procedury, algorytmy, certyfikaty, dopuszczenia, upoważnienia, standardy, normy, instrukcje) – to strażnicy rozmaitych instytucji społecznych takich jak podróż służbowa.

A kiedy już powstają – to działa „prawo Parkinsona”: stają się „autokefaliczne” i same sobie znajdują rację bytu, niemal niemożliwe jest odesłanie w niebyt elementu Państwa, który już „wykonał zadanie”.

 

*             *             *

Rząd i Opozycja – to rywale do roli dysponenta-operatora Państwa. Lud – to zróżnicowany tygiel racji, który w najprzeróżniejszy sposób oddaje „cesję” Rządowi („oddaje” to ugrzecznione słowo, Rząd sobie najczęściej uzurpuje tę „cesję”) w sprawach na styku między tym co osobiste-prywatne a tym co wspólne-zbiorowe-społeczne-publiczne. Państwo w ramach swojego „autokefalizmu” wnika coraz głębiej w to co osobiste-prywatne (naruszając granicę „styku”, a to co wspólne-zbiorowe-społeczne-publiczne – zagęszcza, kreując wciąż nowe instytucje społeczne, zapisywane jako formalne przepisy zanim dojrzeją psycho-mentalnie i kulturowo.

Wszelkie „demokratyzmy” – nie nazywając rzeczy po imieniu – dążą z różnym zapałem i z różnym skutkiem do:

1.       Zminimalizowania liczby-nawisu instytucji sformalizowanych;

2.       Zminimalizowania ilości i wielkości Nomenklatury;

3.       Dekoncentracji wszelkiej władzy opartej na dominacji Ultra-Ego;

4.       Oderwania kiści geszefciarskich od Nomenklatury;

5.       Zabezpieczenia Ludu i Opozycji przed utrwaleniem dominacji Rządu;

Inaczej: „demokratyzmy” zmierzają w kierunku wyplenienia nadmiarowych „chwastów władzy”: ekonomiczne powiernictwo i ekonomiczne plenipotencje próbują przypisać Ludowi jako przymioty niezbywalne, odnawialne, dające Ludowi (większości) „władzę zwrotną” nad powiernikami i plenipotentami i zakładające skłonność wszystkich do umiaru w wykorzystywaniu władzy.

Niestety, najczęściej kończy się to tym, że to nie Lud wyplenia „chwasty władzy”, tylko Opozycja. Wmanipulowuje ona Lud w przekazanie władzy (Państwa) na jej rzecz kosztem Rządu (następuje zamiana miejsc). Bywa też, że przebiegły Rząd uniknie porażki z Opozycją (Ludem na jej usługach), zdoła przekonać Lud, że zrealizuje najbardziej palące, uwierające, będące „na tapecie” pod-punkty z powyższej „pięcio-listy”. Tak czy owak, zmiana miejsc albo samonaprawianie systemu-ustroju powoduje przeredagowanie napięć władzy, przegrupowanie instytucji społecznych i elementów Państwa strzegących tych instytucji.

Więc się kręci…

 

*             *             *

Na to wszystko nakłada się jeszcze swoisty kontredans paradygmatów ideologicznych z paradygmatami ekonomicznymi. Krótkie wyjaśnienie.

Cokolwiek żyje – poddane jest procesowi tzw. magnificencji (czyli urastania, potężnienia). W dowolnym aspekcie i wymiarze życia, dowolne zajmując miejsce w przestrzeni zbiorowej – każdy stara się (na mocy tzw. pasjonarności, która zresztą jest kapryśna), aby on sam, jego totumfaccy i jego życiowe „dzieło” rosło i rosło. Na przykład w sprawach mieszkaniowych najpierw zadowala nas miejsce „przy rodzicach”, potem małe mieszkanko, potem duże, potem wielofunkcyjny apartament, potem dom, na koniec rezydencja, jeśli nie pałac. Temu samemu poddane jest nawet samo miejsce (adres), a nawet estetyka miejsca zamieszkania. Nie każdy to osiągnie – ale kierunek dążeń ten sam dla wszystkich, i tylko ta kapryśna pasjonarność może czasem wygasnąć. Podobnie jest z konsumpcją osobistą, kariera zawodową, rolą w organizacji społecznej: od wymiarów „nano-mikro” wszyscy starają się zmierzać ku stanom, w których sami są monumentami i monumentami sa ich dzieła, a przynajmniej monumentami władają.

Jest oczywiste, że kto wyposażony jest w Ultra-Ego – ten ma łatwiej w tej sprawie niż pozostali. Podzielmy – jak poprzednio – zbiorowość na trzy „korpusy”:

1.       Naturalna żywotność ekonomiczna każde człowiekowi starać się wciąż od nowa o polepszanie status quo (eliminować niepożądane, gromadzić pożądane);

2.       Przedsiębiorczość – nie każdemu dana w temperamencie – każde człowiekowi wzrastać poprzez zajmowanie się potrzebami otoczenia i ta drogą wzrastać samemu;

3.       Polityka (zdefiniowana nieco wyżej) każe człowiekowi zająć miejsce eksperta, wyroczni, rozjemcy, arbitra, regulatora, operatora instytucji społecznych, co witaminizuje pozycję własną;

Z powodów łatwo rozpoznawalnych intuicyjnie (inaczej musiałbym dorzucić obszerną analizę) magnificencja jest najskuteczniejsza w obszarze polityki, a najmniej w obszarze naturalnej żywotności ekonomicznej. Warto zatem zauważyć, że choć wszyscy używają na co dzień wszystkich trzech sposobów na drodze ku budowie swoich monumentów – to najwięcej polityki używa Rząd, najmniej Lud, najwięcej przedsiębiorczości wykazuje Opozycja, najmniej lud, a naturalna żywotność ekonomiczna najbardziej „właściwa jest” (przystaje) do Ludu, zwłaszcza że mało ma on w sobie odruchów politycznych i przedsiębiorczych (choć bywa zapobiegliwy i zaradny).

W ten sposób dotarliśmy do sedna: poprzez elementarne zachowania ekonomiczne (czyli zachowania podobne do „ruchów Browna” – „szumu brązowego”, ale „spolaryzowane” przez magnificencję, dążenie do monumentalności) ludzie prędzej czy później znajdują swoje miejsce pośród Ludu, Opozycji lub Rządu, czyli w jednej z trzech mega-struktur zagregowanych. Nie zaprzestając „ruchów Browna” – korzystają z tego, co daje im obecność w jednym z trzech maga-agregatów.

 

*             *             *

Zauważmy, że o ile „zwyklaki” zajmują się w codziennym trudzie sprawami „nie-politycznymi” (czyli szukają swojej drogi ku monumentom), o tyle politycy ubierają swoje działania w zawołania ideologiczne: Opozycja i Rząd mają tyle do powiedzenia o liberalizmach, socjalizmach, kapitalizmach, faszyzmach – że sami się gubią, a też nie zauważają, iż Lud zamiast to zgłębiać uczy się na pamięć rozmaitych „zbitek pojęciowych”, na które reaguje w sposób uproszczony (odruchowo, niczym…).

Państwo – które jest zarazem Systemem, jak tez Ustrojem – daje człowiekowi największe możliwości magnificencji, co ostatecznie kształtuje Nomenklaturę jako odrębny „obóz panujący”, kreujący własne ciąż nowe instytucje społeczne (dające przewagę Ultra-Ego nad Intro-Ego) i opanowujący instytucje zastane, które wraz ze swoimi nowymi redaguje „pod siebie” i zarządza nimi.

To zaś oznacza, że „władza i podatki” koncentrują się w Państwie i stają się łupem Polityki (Rządu i Opozycji kosztem Ludu), i żadne „demokratyzmy” nie są w stanie temu zaradzić. Bo tylko wtedy, kiedy „co do sztuki” dysponenci Ultra-Ego powstrzymaliby się od (nad)używania władzy i od eksploatacji Ludu – świat wróciłby do stanu przed-państwowego, którego nie pamiętają najstarsi matuzalemowie.

A jak to wygląda w praktyce – drogi Czytelniku – możesz akurat w Polsce oglądać na żywo właśnie teraz, kiedy dowolna sprawa opisana powyżej jest nabrzmiała, jak w sytuacji rewolucyjnej (stare już nie może, nowe jeszcze nie może).