Celebra docelowa

2015-07-31 20:32

Celebra docelowa

Dziś nam dzień nastał wielki. Trudno nie skojarzyć tego z Polami Elizejskimi po Tour-de-France: trzy tygodnie potu, nerwów i kraks – po to by przejechać „etap przyjaźni”.

A że jestem melancholijny akurat – więc trochę po mojemu

Obserwacja uczestnicząca

Obudziło mnie ptactwo, które ma zwyczaj na godzinę przed wschodem rozdzwaniać się wielogłosem porannym, by zaplanować sobie dzień. Ludzie tak nie mają: ludzie albo się wpasowują od rana w reżim jakiś, albo lenią się, tracąc najlepsze chwile dnia, który będą jakoś potem spędzać.

Adam-sołtys śpi snem sprawiedliwego. Wyszedłem na przyzbę. A tam na materacu leży jeden z „naszych”, któremu widać miejsca pod dachem nie starczyło. A może to z innego powodu.

Szaro jeszcze było.

Postanowiłem obejść jeziorko dookoła. Pobiegłem plażą wczorajszą, ale okazuje się, że tu poszczególne odcinki plaży nie łączą się w jeden szlak. Chcąc-nie-chcąc poszedłem ku bramie. Psy wartujące przy wjeździe przywitały mnie radośnie, nieco zdziwione porannym gościem. Pan robiący za stróża, poinformowany językiem migowym, o co mi chodzi i kto ja jestem – otworzył bramę i życzył powodzenia.

Z daleka szumiała szosa zadudniwszy co chwilę ciężarówką. Ludzie na okrągło podróżują. A ja niespodziewanie, opuściwszy rutynowe ścieżki, znalazłem się na wsi, tej swojej, podlęborskiej. I zanurzyłem się w dzieciństwie. Wszystkie dzieciństwa spędzone za miastem są na świecie jednakowe: pachną uprawami, kuszą barwami roślin, komponujących się bez nijakiego nacisku w akwarele i pastele, choć rolnicy, jak to mają w zwyczaju, starają się ten chaos ogarnąć, oddzielając miedzą zboże od kukurydzy, warzywo od pastwiska. Wsie gdaczą i kwaczą, i beczą, i muczą, i rżą końskim śmiechem, bzyczą komarami, kumkają żabami, parza pokrzywami, czepiaja sie rzepami ostów. I delikatnie obsiadają człowieka biedronkami, motylami migocą przed oczami. Wszystko to jak w czarodziejskiej bajce – znowu, na tym rumuńskim odludziu, nagle mnie obdarzyło tamtymi latami roześmianymi.

Jedna z moich piosenek ma właśnie taki tytuł: „lata roześmiane”. Aha, bo jeszcze sie nie chwaliłem, że układam piosenki łatwe, infantylne, częstochowskie. Tylko kilka lepszych.

Urwawszy się zatem z grupy, pogrążonej w biesiadowaniu, znów stałem się Jaśkiem z Drętowa. Takim, który zrobi i wymyśli swoje, zanim domownicy się obudzą.

Było o czym pomyśleć. Oto wczoraj, kiedy niepewnie rozkręcała się biesiada wieczorna – otrzymałem niespodziewanie, niezasłużoną „lekcję dobrego wychowania” od ... (nazwijmy go XYZ). Nie podoba mi się – zaczął – to jak zwracasz się do ... (tu padło imię żeńskie). Trochę się zdumiałem, bo jakże to tak, ja wobec płci odmiennej jestem raczej miły, na co zresztą wpływa odwieczna moja nieśmiałość pomieszana z urzeczeniem: Pan stworzył Ewę raczej po to, by Adama onieśmielić właśnie i zauroczyć, by gubił się wciąż w swoich myślach i planach, wpatrzony i wsłuchany w rozmaite, niezliczone, dziewczęce, a potem kobiece drobiazgi.

Więc go pytam, owego XYZ, cóż takiego nagrzeszyłem. Przyciśnięty zaczął coś o tym, że ją nagabywałem, czy „da”. Pomyliłeś – XYZ – osoby albo wyrazy. Bywa, że zwracam się do dziewczyn niekonwencjonalnie, ale przedtem staram się upewnić, że one wiedzą, iż żartuję i operuję cudzysłowiem. A już słowa „dać” tak rozumianego, jak w tym kontekście – po prostu nie używam.

Wiem przecież, o co chodzi XYZ. Wyciągam czasem dłoń do damy, jak po cukierka. Do TEJ damy, w której obronie stanął, też wyciągałem kilka razy. A kiedy pyta, czego chcę, to ja żartuję: proszę cię o rękę. O dłoń. Bo dłoń jest ważna, zwłaszcza kiedy się ją podaje komuś drugiemu. Podanie dłoni – to połowa kultury-cywilizacji dowolnej, a już damsko-męskiej na pewno. I kiedy powtarzam ten gest po raz kolejny, bezgłośnie, bo wszystko jasne – dama mi odpowiada „nie dam”. Niby żartuje, ale nie da. Tyle, że XYZ przy tym nie było (jechał innym samochodem), co oznacza, że plotki nadal są w cenie. Plotka ma to do siebie, że jest idiotką. Plotka-idiotka przeinacza wszystko, a bywa, że przepoczwarza. Potwornieje.

Rozmawialiśmy zatem na tej nadjeziornej plaży – przed biesiadą – o różnych innych sprawach, aż przyszedł po nas kolega, jeden z tych, którzy dołaczyli do nas „nyską”. Czyżbyśmy tak gestykulowali, że z daleka wyglądało na dwa koguty? Ja tam juz jestem wyleniały...

Podają do stołu – oznajmił przybyły.

Po czym XYZ, pośród różnych gestów koleżeńskich wobec mnie, z dużą wprawą odseparował mnie przy stole, tak na wszeki wypadek, od damy. Czyli jednak kogut. No, niech manewruje, na moje oko ma szanse. Jak się znam na ludziach, sądząc po mikro-gestach, XYZ swoją męską nagrodę za szarmancję – otrzyma. Ciekawe, co z nią zrobi, z tą nagrodą: czy uzna ją za trofeum, czy może okaże się dżentelmenem. Oby. Choć intuicja ...

Dostało się w moich myślach całej grupie. Obchodząc jezioro zastanawiałem się, jak to możliwe, że grupa ma kierownika, a nie ma przywódcy. Bo – żeby już się nie mądrzyć – grupa powinna mieć „treść i cel”, i tą treścią są niby samochody „dacia”, najlepiej stare, a celem są zloty miłośników tego typu pojazdów, ale mam wrażenie, że tu chodzi (również?) o co innego. Ludzie wnoszą do tej grupy to, co chcieliby, by w nich było najlepsze. Ale wnoszą to ukradkiem, półgębkiem, bo przy okazji strzegą swojej przestrzeni osobistej tak, jakby ktoś miał dokonać na nią wrogiego najazdu. Jak można – zastanawiam się płosząc z tataraku ptactwo wodne – chcieć być w grupie, a jednocześnie się na nią nie otwierać „po całości”, wyrywać jedynie coś dla siebie.

Nie jest to ich drugi, ani trzeci zlot. A mimo to jego zorganizowanie (przynajmniej tej wycieczki przed-zlotowej) jest śladowe, co dokucza samym uczestnikom, tyle że machnęli ręką na to. Stosunek rzeczywisty towarzystwa do „dacii” jest taki sobie, na pewno nieprawdziwy. Kiedy się kocha – to się pieści w myślach i czynem. I czas się poświęca dla „dacii”, i siebie samego się w nią wkłada, swoją duszą się oną obdarza. Doprowadza się obiekt adoracji do stanu bliskiego mirażom. W ten sposób niejeden stary pojazd odzyskał młodość i witalność. A tu – zarzyna się „dacie” niemiłosiernie, niczym górale z Poronina, batożący swoje kobyły ciągnące karoski z ceprami, by podziwiali góry.

Jeśli grupa organizatorska zlotu starych „dacii”, licząca osiem osób, dociera na ów zlot (rodzaj święta, nieprawdaż?) jedną zaoraną do nieprzytomności „dacią” (bo druga padła na starcie), bez właściwych dokumentów technicznych, a pozostali (razem 16 osób) poruszają się pojazdami równie starymi, tyle że o innej nazwie – to wątpliwa jest miłość kierowników i animatorów do tego, co nazwano tu „treścią” grupy. Dobrze, że doszlusował mechanik. Jest nadzieja.

Przecież można inaczej: Katalin z Ioaną jeżdżą kilkudziesięcioletnią „dacią” 1100, a wygląda ona jak z obrazka. Jest owa „dacia” ważnym członkiem tej starosamochodowej rodziny.

No, i ja, wiecznie rozkapryszony poszukiwacz-obserwator. Przez kilka dni próbowałem to zabawiać, to się wpisać, to pomóc w drobiazgach. Współ-być. Być użytecznym. Jako „nowy” powinienem i mam prawo, nawet jeśli robię coś koślawo i kanciasto (inny „nowy” pochłania np. hektolitry napojów niezbyt chłodzących, i „gites jest”). Skwitowano moje starania trzema słowami, które przeżywać będę czas jakiś: obrażam się, wywyższam się, oceniam. A chodzi o proste sprawy: ktoś pali papierosy jednego za drugim – to pół-żartem „łajam”. Ktoś ma zbyt mało rąk i nóg (sterany życiem silnik ma ruszyć pod górkę) – to z siedzenia pasażera zwalniam hamulec ręczny. Ktoś wplata plugawe słowa w całkiem zgrabny przekaz – to przymrużam oko i znajduję „wyrazy zastępcze”. I oto mam się czuć gorzej, niż „heavy-drinker”? Nie dorosłem do tego sposobu wyrażania asertywności. Nawet jeśli rozumiem wyjaśnienia, że swoją nadtroskliwością naruszam czyjąś prywatność. Można odmówić w różny sposób. A wypada, po prostu wypada odmówić w sposób nie odrzucający.

Najbardziej mnie bawiły uwagi typu „ja też jestem kierowcą”: zrobiłem po szosach i bezdrożach kilka milionów kilometrów, nieraz naprawiałem samochód w drodze na pustkowiu – a tu zbieram uwagi w stylu „nie na tym biegu jedziesz, zbyt blisko środka drogi ustawiasz linię jazdy, niepotrzebnie się martwisz o ten i tamten szczegół techniczny. Noż, k...a mać!

Może faktycznie jestem z innej (zapewne starszej) bajki, ale do ciężkiej feli nie sam się wprosiłem, tylko mnie zapraszano, co nie oznacza mojego „focha” (opiekujcie się mną), tylko to, że zapraszający jakoś „wprowadza”, nieprawdaż?

Uff!

Znad pobliskich wzgórz leniwie wychyliła się purpura, po kilkunastu zaś minutach zaczęła muskać skórę, przypominając, że jest najgorętszą gwiazdą w naszej kosmicznej okolicy. Pora do wody. Jezioro z rana zawsze ma ten urok świeżości, który potem się rozchodzi.

Kukułka ostatecznie zamknęła noc na trzy spusty, odda pewnie klucze słowikom, które wieczorami dadzą nocy trochę wolnego: ci, dla których słowiki wznoszą swoje trele, wolą swoje bycie we dwoje okryć zagadkami ciemności. Ptaki zaczęły się wyciszać, widać uzgodniły plany dzisiejsze. Pora wypływać się w jeziorze.

 

Niech nam żyje i urasta

Choć w moim życiorysie jest kilkadziesiąt samochodów (od pierwszej sierra-combi, poprzez Nivę, Tavrie, Mercedesy i inne europejskie rakiety aż po Jaguara) – nie jestem jakimś zapamiętałym fanem motoryzacji: ot, po prostu człowiek samochód wymyślił, to i człowiek samochodu używa, przy okazji z różną wprawą budując drogi i stawiając bary przy szosach. I oto mam przed sobą ucztę motoryzacyjną.

Zaczęło się od przygotowań w naszej grupie, na którą składała się starowinka „warszawa” 223 i jeszcze dojrzalsza „dacia” oraz „nyska”, a doszlusowały „wołga” z Kijowa, najstarszy z możliwych „zaporożec” ze Lwowa, kilka „dacii” 1100 (bardzo stare „mydelniczki”).

Od świtu samochody były myte, kremowane, polerowane, odkurzane. Przystrajane rozmaitymi flagami, kwiatami, nalepkami. Nie inaczej załogi. Dostałem specjalną koszulkę okolicznościową i czapkę, ale np. trzy damy z czerwonego staruszka „zaporożca” przebrały swój pojazd na „biedronkę” – i siebie też. Mają tę ksywkę od lat. Właściciel kijowskiej „wołgi” i ojciec kilkuletniego „żeki” (Jewgienij, Żenia) – puszczał na cały regulator sowieckie pieśni (zakazane od niedawna w jego ojczystej Ukrainie) i znalazł miejsce na masce dla małej flagi o kolorze purpury rewolucyjnej. I tak dalej.

Komandorem rajdu-zlotu jest Dżiordżio (nie wiem jak się pisze po rumuńsku): młody chłopak, przebrany w kapitański strój z „marynarską” czapką (a tu upał nadchodzi niemiłosierny!). Poprowadził nas kolumną na miejsce zbiórki przed ostatecznym finałem. Ustawiliśmy się w szeregu – i nagle zaczynają się zjeżdżać wszyscy święci: mnóstwo różnobarwnych „dacii” w rozmaitym wieku, dwie „wołgi”, dwa przecudnej urody przedwojenne „bentley”-e, malutki kabriolecik „triumf” spitfire 1500, motocykl „simson”, kilka mercedesów retro, podobnie VW, a całość ukrasił Rolls-Royce, wielki krążownik. Nie było końca zaglądaniu pod maski, wymianom doświadczeń, tłumaczeniu co i jak z pompą, rozrządem, chłodzeniem, bendix-em, zapłonem, nawet lakierem (bo zdarzały się nawet tu cudeńka techniczne). Choć wiedziałem i rozumiałem, o czym się mówi (język motoryzacji jest międzynarodowy), sam z ciekawością też zaglądałem w różne zakamarki pojazdów i silników – to widziałem, jak daleko z tyłu jestem za tymi miłośnikami techniki pierwotnej. W „obrocie” był język przede wszystkim rumuński, ale też ukraiński, rosyjski, węgierski, angielski, niemiecki, polski. Niektórzy przyjechali całymi rodzinami. Małe dzieciaki – widac że przyzwyczajone – czuły się w tym wszystkim jak ryby w wodzie.

W sumie – czterdzieści kilka samochodów, ponad setka ludzi i duch starej motoryzacji. Upstrzone to wszystko ozdobami, kierowcy cabrioletowego „trumfa” – w pilotkach, każdy miał swój szczególik wyróżniający.

Z pomocą policji, wuwuzelując trąbkami, ruszyliśmy na centralny plac Satu Mare (to jest taki duży park otoczony kilkupasmową jezdnią i ważnymi budynkami). Ustawiono nas w dwóch szeregach obok cerkwi. I sie zaczęło.

„Biedronkom” nikt nie dorównał: telewizje i prasa wciąż się nimi interesowały, kurtuazyjnie tylko skierowując mikrofony ku Dżiordżiemu i naszemu Michałowi (Mihai go tu wołają). Może też nasza „warszawa” nie była na podium, ale w pierwszej dziesiątce zainteresowań licznej publiczności – na pewno. Jeśli ktoś mnie zobaczy w internecie (tagi: drum-brun, 2015, Satu Mare), jak psocę przystawiając rogi z palców osobom udzielającym wywiadów, włażąc na czworakach w kadr bentleyom, warszawie, biedronce – niech się nie dziwi: jakoś trzeba się to tej Historii wpisać, a skoro...

Kiedy już nasycyliśmy gapiów i mediastów samochodami, narobiono fotek i filmów koniecznych w takich okolicznościach – jedziemy na ostatnie miejsce zakwaterowania. Kolumna ruszyła w kilkudziesięcio-kilometrową trasę: po drodze zwiedziliśmy odbudowany, pełen legend i misterii zamek-fortecę w Ardud. Mamy tu pięknie odrestaurowaną, ale ciągle poprawianą Cetatea Orasului Cetatea Drágffy-Károlyi  (założoną przez wojewodę Transylwanii Bartolomeu Drágffy w1481roku).

/cytadela w Ardud: na zdjęciu widać oświetlone lochy – nas wpuszczono tam celowo bez oświetlenia/

W lochach pod cytadelą widziałem na własne oczy (choć ciemno było i straszno) beczki wielkie jak ciężarówka. Coś przewodniczka o tym mówiła, ale nie znam języka.

Posiłek tuż obok zamczyska – i jazda. Nie obyło się bez drobnych awarii, usuwanych natychmiast przez międzynarodowy spisek mechaników – wylądowaliśmy w jakimś kurorcie termalnym. Po drodze operator-kronikarz (Łukasz) poprosił mnie, bym zamienił się z nim miejscami: w „nysce” trwał nieustający wyszynk, a on bał się o sprzęt i wygryzł mnie z „warszawy”. Dotarliśmy. O mało co nie zostałem pominięty w rozdziale pokojów (ostatecznie dostałem na własność „trójkę”), bo siedziałem nie odzywając się, a inni rozdrapywali co lepsze kwatery. W PRL ludzie, zaprzyjaźnieni w wielodniowych kolejkach, też zapominali o sobie, kiedy dostawcy „rzucili” towar do sklepu.

Kilka godzin pozostałych do kolacji spędziłem na chlupaniu się i figlowaniu w wodzie. Pośród wielohektarowego trawnika.

Kilka basenów niewielkiej głębokości, w każdym jakaś inna substancja lecznicza. Fuj. Ludzie stoją w tej mazi jak na wiecu, podrygują, przysiadują, próbują pływać. Będą od tego „fuj” zdrowsi na czymś, tak wierzą.

W kilka osób znaleźliśmy jedyny basen ze zwykłą wodą, też nie największy, o kształtach artystycznych, z wodą o temperaturze Bałtyku marcowego. Ja skakałem, ktoś nurkował, pozostali byli, i to im wystarczało. Agula (Agutsa?) malowała-szkicowała ludzi, wyszli szczerze i prawdziwie: pofałdowani od lenistwa i żarłoczności, ale ciekawi, interesujący. W ogóle ludzi warto wciąż od nowa odkrywać, na przykład oczami i ołówkiem Aguli. Ale ona nie lubi podglądaczy, udawałem więc, że nie patrzę. Dryg do szkiców ma.

Mam pecha. Ze względu na nieoczekiwane trudności logistyczne i moją słabą zdolność adaptacji w takich przypadkach – opuściłem najważniejszą, finalną kolację w pełnym gronie, zanim się ona zaczęła. Trudno. Na pociechę nadrobiłem zaległości internetowe.

Koń, jaki jest

Bywają ludzie, którzy mozolnie zbierają na powrót rozsypane kryształki i nanizać je na nową nić. Ratują swoje miłości, wspomnienia, sąsiedztwa, rodziny, wspólnoty, wyobrażenia. Najczęściej podczas takiego zbierania niektóre kryształki okazują się podróbkami, falsyfikatami, w najlepszym wypadku pospolitymi kamykami, nadal raniącymi ostrą krawędzią, nie dającą sie wyszlifować nawet mimo doświadczeń.

Nie byłbym sobą, gdybym w naszej wyprawie nie zauważał też stron ciemniejszych. Oto wieczór kończący całą wyprawę. Osób kilkadziesiąt, całe pięterko. Jeśli są wolne miejsca – to zaklepane. I nikt nie widzi, że jeden czy drugi snuje się po tym gąszczu w poszukiwaniu miejsca dla siebie, najlepiej pośród tych, z którymi spędził tydzień. Ktoś ze snujących się zacznie się domagać: zaproście mnie do stołu. A ktoś mówi: nie, skoro dotąd nie zapracowałem na to, by mnie posadzono przy sobie – to znaczy, że mnie tu nie ma.

Ja na przykład mam bardzo nisko ustawiony próg asertywności: nie umiem się domagać, zaklepywać, prowadzić polityki towarzyskiej. Chociaż umiem się wściec, kiedy jestem wypychany skądś „mikro-ruchami robaczkowymi”, nano-gestami.

Wtedy łatwo jest pomyśleć, że przecież mamy przywódcę grupy, mamy też kogoś, kto mnie wprowadził. No, ale w tej akurat grupie jest z tym problem: zasada „odczep się ode mnie” jest tu na wysokiej półce. No, na pewno nie u każdego, ale podczas wyprawy nieraz uczyłem się wycofywać na sąsiednie skały, jak osobnik kąsany przez stado, choć zależało mu tylko na byciu razem.

Przestaje być przywódcą, i przestaje być przyjacielem ktoś, kto choćby na moment o obowiązku przywództwa i obowiązku przyjaźni zapomni, a już na pewno jeśli potraktuje je interesownie. Są to dary jednorazowego użytku: jedna wpadka i misterna konstrukcja duchowa się sypie, gubiąc wszystkie kryształki, a nie tylko ten jeden poszarzały na skutek wpadki. Przywódca może odtąd być już tylko kierownikiem, czerpiącym atorytet z obszaru uzurpacji, przyjaciel zas może być co najwyżej towarzyszem, pozostającym blisko przez zasiedzenie.

Nasza grupa ma kierownika, który w jakiejś fazie cementowania się grupy bezwiednie abdykował kiedyś z przywództwa (tak myślę) – i o tym nie wie. Nasza grupa nie jest oparta na przyjaźni: prawie wszyscy weszli do niej ze swoimi kokonami osobistymi, których uchylenie przez życziwego odbierane jest jak wejście z butami do psycho-mentalnego sejfu. Sejf się zatrzaskuje, jak to robią nieraz ukłute rośliny – i razi kolcami tego, kto uchylił, nawet jeśli uczynił to w najlepszych intencjach.

Grupa to nie tylko treść i cel. To również bezwarunkowa i bezinteresowna skłonność do współpracy międzykokonowej. Tymczasem w naszej grupie jest skłonność do współpracy, ale bez otwierania kokonów, jakby w rękawiczkach, przez chusteczkę.pohasamy sobie, niby do upada, ale niech no który naruszy kokon...

Rano  – włączywszy własną logistykę, nie czekając, aż się pozbiera grupa rozproszona w kilkunastu pokojach w różnych budynkach – popływałem, zjadłem śniadanie, zaraz zamieszczę ten tekst na blogu – i zdążę jeszcze na oficjalne śniadanie w grupie. Może będzie gdzie usiąść „między swemi”.

Bardzo, bardzo, bardzo /próbka epilogu/

Pożegnania rozpoczęły się przy niedzielnym śniadaniu. Rumuńscy organizatorzy zadbali o właściwy rozdział okolicznościowych pucharów: dostało się Katalinowi (z Ioaną), Vladowi (z Marianą i małym Edim), dostało się „biedronkom” (Natasza, Svieta i Oksana), naszej Stefie i naszemu Mihaiowi, dostało się „wołdze” (Andriej z małym Żeką), i wielu innym.

Po czym szybkie pakunki i zbieramy się przy samochodach, trochę leniwie, ale pożegnalnie napięci. Rozmowy jakoś nie chcą się pozamykać, wciąż jest jeszcze coś do dopowiedzenia, do przekazania. W użyciu wszystkie możliwe języki, ale wtrącamy juz słowa rumuńskie, których się nauczyliśmy. A oni –rewanżują się Ukraińcom po ukraińsku, Polakom po polsku, Węgrom po węgiersku, co tam komu się odświeżyło. Pamiętałem, by dziewczynkom z campera (Timisoara) powiedizeć Auf wiedersehen: uczą się niemieckiego, a ich starsza siostra angielskiego.

Jaka miła niespodzianka: Żeka przynosi mi mały model UAZ-a radzieckiego, podarunek. Nic nie mam w zamian, ale zablokowało mnie, dopiero po chwili zacząłem mu dziękować. Jak łatwo jest nawiązać przyjaźń... Żenia takich przyjaźni pozawierał kilka. Mały smyk, wesoły, koleżeński (najbardziej skumał się z Edim, synem Vlada i Mariany).

Natasza poprosiła mnie o uprzejmość: dała receptę na leki dla męża. Poślę przez „umyślnego”: w mojej Izbie wciąż są ludzie ze Lwowa.

W drogę zatem. Klaksony grają jak na wczorajszej paradzie. Ja wylosowałem miejsce w „dacii”, razem z Anutsą i Stefą oraz Łukaszem. W pozostałych autach roszady, zwłaszcza że zapadło mocne postanowienie nie-bufetowania w „nysce”. Dzielni ludzie, z charakterem. Jakoś się uklepaliśmy.

Akurat na odcinku do Krakowa (lekko przecinamy Węgry i Słowację) drogi mają jakość dającą nadzieję, że zdążę na wieczorny pociąg do stolicy. Ale Mihai ma tysiąc pomysłów na urozmaicenie trasy, więc, na przykład, pokonaliśmy jakąś rzeczkę promem linowym (cable ferry).

Upał, wszystkie okna w pojezdzie otwarte, szum, silniki – nic nie słyszę ani z telefonu, ani z własnych myśli. Nic to. W końcu niech duje, byle nie skręcało potem karku od przewiania.

Ostatni wspólny posiłek – w Bardejovie. Na ryneczku – wielkim, niczym rynek krakowski (no, lekko przesadzam, ale za to mozaika kocich łbów to mistrzostwo świata) – rozpięte na sznurach białe płótna i lny. Podpisano karteczkami, z którego domu wzięte. Taka wspólnotowa mała akcyjka. Jakaś artystyka z tego się zrobiła, jak w „Matce Joannie od aniołów”. Potem się dowiadujemy, że to jest zbliżający się wieczorny koncert ku chwale demokracji. Zbierają się ludzie, kawiarenki i ogródki zakwitły turystami i „miejscową ludnością”. Nastrój piwno-deserowy.

Zamawiamy co kto chce. Ja tradycyjnie: kotlecik wieprzowy, który w tej akurat baro-kawiarni potrafią i ugotować, i przyozdobić, i okrasić, i podać, wraz ze złocistym napojem Kozel.

Wychodzimy już po zmroku. Trwa koncert. Aksamitny głos młodej dziewczyny, akompaniującej sobie na klawiszach, wabi nas na środek rynku, gdzie zgromadził się już niemały tłumek. Ale dużo czasu nie mamy. Dwie-trzy pieśni, naprawdę ładnie żegna nas Słowacja.

Stefa z Anutsą dokonały w barze podsumowań podróżnych i każdemu wręczyły kartkę z sumami, kto ile komu powinien zwrócić. Fajna metoda, pomyślę o niej. Bo w drodze ludzie płacili – poza własnymi zakupami – za różne paliwa, posiłki, noclegi – kto miał jaką walutę. I one to zgrabnie poprzeliczały. Ja jestem dłużnikiem Ulricha, Mihaia i Basi. Nie wyszło to wcale drogo, aż zapytałem Anutsę, czy się nie omsknęły.

Kiedy odchodzimy ku samochodom, w baśń aksamitno-klawiszową wdzierają się motocykle, nieświadome, że hałaśnikując warkotliwie naruszają wieczorne sacrum, świątynną atmosferę słowackiej demokracji.

Kilka kilometrów dalej umówiona wcześniej siostra Adama odbiera go: mieszkają nieco w bok, wygodnie jej było wjechać do Słowacji. Żarty, pożegnania. Siostra za niedługo wychodzi za mąż, nasza „warszawa” i być może „nyska” okraszą wesele i ślub.

Na parkingu tuż pod Krakowem przepakowujemy bagaże i przesiadamy się. Ostatnie pożegnania i jadę do miasta z mniej poznanym małżeństwem, samochodem Stefy: najpierw oni blisko Plantów, a za chwilę ja przy Galerii Krakowskiej, bo tu dworzec. Bardzo-bardzo-bardzo – chcę w ten sposób powiedzieć o wszystkim: że dzięki, że szkoda, że przepraszam, że chciałbym, że... Kończy się na tym, że zostawiam rumuńską sałatkę i chałkę, zakupioną w charakterze prowiantu: przyda się może Stefie, a ja jestem przejedzony. Pa, to dziś ostatnie pożegnanie. Od teraz jadę się witać, brakuje głupich 350 kilometrów.

Ostatni dobry pociąg był godzinę temu. Następny – 4.45. Jak ja w takim stanie pójdę z pociągu do roboty? Krótkie spodenki (długie są w stanie krańcowego zmęczenia), t-shirt, wymięta marynarka, zresztą już nieświeża po kilku dniach w bagażniku. Skorzystałem z okazji i nie czekając bez sensu na peronie kilka godzin, zabrałem się pociągiem do Widzewa, stamtąd do Żyrardowa. I już – uprzedzony o trudnościach remontowych – miałem się zdecydować na autobus zastępczy za 40 minut – kiedy na peron wjechała „wiedenka” relacji Skierniewice-Warszawa. He-he, wiedenka. Naprawdę tak ją przedstawiono przez megafon! Trzy stacje – i jestem w domu.

Wziąwszy prysznic i doprowadzając się do wyglądu – oto siedzę w WKD i konstatuję, że pojawiła się nowa, nieznana grupa „kanarów”. Wszystko się zmienia, nieprawdaż?

Miłość platoniczna – epilog właściwy

Pokochałem starosamochodziarzy miłością szczerą, bezinteresowną i bezkrytyczną. Zachowując sobie prawo do własnego zdania w różnych sprawach i własnego „ja” w codziennym „obcowaniu cielesnym” ze sprawami tego świata, i może paru innych.

Mija ponad tydzień – a ja nie rozliczyłem się z długów rozliczeniowych. No, to korzystam z okazji, że jadę znów do Lwowa – i zahaczam o Kraków.

Kraków to takie miasto, że za same nazwy ulic powinno zostać stolicą kulturalną świata po wieki. A to, co się mieści i gnieździ przy tych ulicach – to już Paryż, Wenecja, Jerozolima i Wiedeń razem wzięte, z paroma innymi baśniowymi miastami. Nawet antykwariaty jakby lepsze...

Dotarłem na pamięć do klubu Kornet. Wystarczy mi raz gdzieś być – i mam miejsce wkodowane w biopamięć. Pustki: bar młodo-żeński i jeden klient, pewnie zalotnik. Atmosfera rozmowna i fajna, proszę o zgodę na włączenie się z komputerem w sieć. Kiedy okazuje się, że jest smalec, ale chleb odmawia posłuszeństwa – biegnę do sklepu po pieczywo. Po drodze kupuję w muzycznej księgarni tłustą rzecz o „Starszych Panach Dwóch”. Ta sama książka kupiona gdzie indziej smakowałaby – egzaltuję się – jakby inaczej...

Zajadam chleb ze smalcem, piję napój Hiperborejów (staroż. legendarny lud mądry i długowieczny, zamieszkujący dalekie obszary północne), z głośników sączy się Areta Franklin lub coś takiego. Odżywa we mnie wyprawa. No, jeśli można – to ja chcę jeszcze raz, i na pewno nie strzelę focha, bo już wiem, „z kim muszę pracować” (he-he).

Młodo-żeńska sympatyczna osoba – nie wydając mnie, że jestem – potwierdziła telefonicznie, że Michał będzie za jakąś godzinkę. Więc go zaskoczę. No, i rozliczę się, bo to aż głupio wisieć na koleżeńskim kredycie.

Czas ucieka, złocistość sie sączy, a tu oczekiwanych – ani widu, ani słychu...

Już czas, wychodzę na pociąg i wręczam młodo-żeńskiej pieniądze dla Michała, i wtedy on się pojawia. Serdeczności zatem, oddaję dług i lecę. Po kilkuset metrach – Stefa z Maszą (sunia-starowinka). Serdeczności. „Starsi Panowie Dwaj” – oddani w w prezencie. Kraków wypiękniał...

 

*             *             *

Moją wielką miłością jest Rosja, jej ludzie rozsiani po chutorach, gdzie chętniej bywam niż w dużych miastach, które mi się opatrzyły. Kocham zatem Rosję, choć inną ma ona urodę niz Rumunia. Równie mocno kocham Krym i Azję Centralną. Nie będę więc okłamywał Rumunii: panna z niej przeurocza, ale jestem zbyt żonaty z Wielkim Stepem. Dzielę tę pasję stepową z Alą, dzielnie i pracowicie odgrywającą rolę mojej ślubnej.

Ale podróżujemy całkiem inaczej: ona kocha blichtr wielkich rosyjskich miast, świat ociekających tłustą farbą ermitaży i kremli soczystych od imperialnych kopuł, iglic – oraz poradzieckich monumentów z wiecznym ogniem. Ja jestem za tym, żeby obcować z ludźmi, a tego się nie da inaczej, niż 30 i więcej kilometrów od wielkiej szosy. Toteż podróżujemy odrębnie.

Wysłuchawszy moich rumuńskich opowieści – Ala raczej nie pała do niej uczuciem. Nie w tych słowach pewnie relacjonowałem. Poza tym ona źle reaguje na żeńskie imiona. A przecież nie mogę sobie dobierać towarzystwa wyłącznie męskiego, zresztą, i tak musiałaby go (owo towarzystwo) oswoić sobie, wtedy może by je zaakceptowała.

Kokietuje mnie Rumunia Emilem, Arumunem z Długopola. Znajdę kiedyś odpowiednio poetyckie słowa, by go sobie wpisać w biopamięć, bo prozą o Emilu pisać – nie wypada, nietakt.

W starosamochodziarzach urzeka mnie ich zajadłość szosowa: choćby nie wiem, co się stało, zawsze sobie poradzą. Kiedy będę dorosły i bogaty – to „każę” im się wozić po całej Europie Środkowej, tylko obawiam się, że oni nie są na wynajem. Wnikać w tę baśń starosamochodową? Niby żadne mecyje: kupujesz grata i doprowadzasz go do stanu jako-takiej używalności. Po czym zgłaszasz się z pojazdem na różne wyprawy. Ale u mnie to nie takie proste: ja dużo piszę, po blogersku i referatowo. O, właśnie widzę kolejnego mejla, zaproszono mnie na konferencję w Chmielnickim.

 

Norok femeilor!

A potem się pomyśli...

 

KONIEC, ALE BĘDĘ PRZEREDAGOWYWAŁ!

 

Reportaż jest długi. Nie warto go czytać jednym haustem. A i poszczególne odcinki warto konsumować bez łapczywości. Oto sześć części:

Szerokiej drogi: https://publications.webnode.com/news/calatorie-placuta/

Kroniki początek: https://publications.webnode.com/news/kroniki-poczatek/

Między fabryką a muzeum: https://publications.webnode.com/news/miedzy-fabryka-a-muzeum/

Kraina Drakuli: https://publications.webnode.com/news/kraina-draculi/

Jeszcze trochę, jeszcze trochę: https://publications.webnode.com/news/jeszcze-troche-jeszcze-troche/

Celebra docelowa: https://publications.webnode.com/news/celebra-docelowa/

Przyjemnej lektury!

 

A KOMU MAŁO:

https://www.chem.uw.edu.pl/people/WGrochala/N_S_modified.pdf