Bitwa rzeplińską zwana. Część pierwsza – trybunalska

2016-03-09 09:44

 

/preambułą niniejszego tekstu w kilku odcinkach jest notka wczorajsza „Trybunalskie pany”/

A więc wojna. Zaprawiony w bojach Jarosław poczuł samooczyszczającą ulgę od ciężaru, narastającego od czasów, kiedy raz już w pełni panował nad Krajem i Ludem, po wygraniu w Mętnej Wodzie potyczki POPiS-owej. Wtedy rycerstwo Narodów Europejskich mało interesowało się konfliktami w Polonii, traktując je jako przepychanki pałacowe.

Wydawało się wtedy Jarosławowi, że skoro opanował ławy rządowe oraz Pałac Prezydencki, a w Obozie Parlamentarnym znalazł sojuszników (prospołecznego o pro-ojczyźnianego) – to wystarczy. A trzeba było tamto zwycięstwo potraktować jako niewystarczające, więc paradoksalnie „zrezygnować” z niego, dokonać audytu urzędów, organów, służb, przeglądu ustaw, finansów, wrażliwych rynków – i ujawnić to wszystko z hukiem, następnie albo rozpisać referendum ustrojowe (trzy pytania: bardziej Polska czy Europa, bardziej Rynek czy Solidaryzm, bardziej Samorząd czy Centrum), albo od razu zaproponować Narodowy Projekt Demokratyczny, czyli powtórka z wyborów parlamentarnych, samorządowych i do wszystkich organów konstytucyjnych.

Stało się. Siły pod zarządem Jarosława były wtedy pokaźne, ale – sprawdziwszy się w bojach przy urnie – połamały zęby na murach biznesowo-politycznych. Jarosław nie może sobie darować, że zlekceważył wtedy dwie zasady polityczne:

1.       Nie wystarczy mieć słuszność i rację ideową, trzeba mieć dla nich wciąć od nowa uaktualnianą legitymizację społeczną;

2.       Wszelka siła polityczna – jeśli zajrzeć jej w trzewia – bierze swój początek w potędze gospodarczej i to tam trzeba wycinać w pień przeciwnika;

Okazało się przy tym, że hufce reprezentowane przez Leppera i Giertycha albo nie miały pojęcia, na czym polegać ma Czwarta Rzeczpospolita, albo od początku grały swoje odrębne gry. Jarosław zaś mniej przejmuje się teraz tym, co mu zapamiętali zarówno przeciwnicy, jak i szary elektorat: jedni to nazywają „czerezwyczajką”, inni „opryczniną”, jeszcze inni bardziej „po zachodniemu” – terrorem urzędów, organów i służb.

Jednym słowem, źle oceniono wtedy rzeczywiste proporcje sił. Dobrze się stało, że nie oddano na bezdurno władzy w ręce „premiera z Krakowa”, ale wszystko inne to podręcznikowe wpadki.

 

*             *             *

Straty – te polityczne i te osobiste – załamałyby niejednego. Odszedł Brat, odeszli najwierniejsi – zdawałoby się – hunwejbini. Jeszcze wczoraj dwa główne ośrodki władzy były pod kontrolą – a dziś kompletna degrengolada.

Osiem lat to i tak krótko przy takiej rozsypce. Na szczęście, tuskowcy całkiem jawnie, arogancko i bezczelnie przeszli na służbę rycerstwa europejskiego, w roli „nadskakiewiczów”. To co zepsuł Delfin i jego drużyna – szarzało wobec rosnącego ucisku ekonomicznego. Fałszywość europejskiej elegancji, pokrywającej lawinowo postępującą kolonizację wszelkich wrażliwych obszarów gospodarczych – doświadczany był już nie w sferze propagandy, ale we własnych domach. Na każdego człowieka sukcesu – pojawiało się dwóch doświadczanych przez jakieś wykluczenie. W wielu wrażliwych przestrzeniach powstawało „państwo w państwie”” sądy, windykacje, lekarze, duchowni, federacje sportowe, urzędnicze „spółdzielnie”, ubezpieczalnie, pożyczkodajnie. O ile początkowo dopuszczano myśl, że być może rozmaici upadli trochę sami sobie są winni, o tyle wysyp kilkudziesięciu stowarzyszeń osób pokrzywdzonych przez system-ustrój nie pozostawiał wątpliwości: to nie pojedyncze przypadki, tylko ten sam „układ”, tak wyszydzany przez tuskowców. Ktokolwiek chciał zachować szanse życiowe – wpasowywał się w Nomenklaturę (ta pęczniała z dnia na dzień) albo w kiście konkursowo-przetargowo-geszefciarskie z nią związane. Sitwiarstwo w czystej postaci, przypudrowane europeidalną elegancją i perfumą. Koncertowo spartolili też tuskowcy sprawę ukraińską (i w ogóle Partnerstwa Wschodniego), rozmemłali V4 (w to miejsce powstał Trójkąt Sławkowski). Najpierw Europa Środkowa, a potem Ameryka nabrała dystansu do polskiej dyplomacji.

Upadek tej Tuskowej formacji stawał się kwestią czasu, a kiedy sam Tusk skorzystał z pierwszej lepszej okazji i czmychnął na dobrze płatny urząd brukselski – pora była od nowa przemyśleć od nowa strategię.

 

*             *             *

Ulga, jaką odczuł Jarosław po tym, kiedy Trybunał sam stanął ponad wszelką władzę i prawo – nie była ulgą ozdrowieńczą, polegała na przejściu od stanu, w którym możliwe były negocjacje, do stanu, w którym wojna jest dla każdego oczywista i nieuchronna: w takich wypadkach już nikt nie dzieli włosa na czworo i sprawy stają się klarowniejsze.

Zanim nastąpił ten marcowy dzień, zwykle poświęcony życzeniom dla pań, musiał się rozegrać podwójny gambit. Datowany 2015. Nieodgadnione zrządzenia losu wykreowały nieznany dotąd, a raczej rozproszony wcześniej, zwarty elektorat „wk…onych”. Te same nieodgadnione zrządzenia losu ustawiły w roli męża opatrznościowego tego elektoratu – osobę spoza polityki, której nikt przez długi czas nie brał poważnie. Zresztą, Paweł Kukiz działał nie jak zwykły amator, tylko jak amator totalny. Gdyby był politykiem – marnie by skończył. Ale jest artystą, więc na jego korzyść działały wszystkie posunięcia niepoważne i nielojalne wobec współpracowników. Takie połączenie Wałęsy z Tymińskim.

Każdy wie jak to jest, kiedy w ludziach coś pęka i zamiast „głową muru nie przebijesz” – przyjmują formułę „teraz albo nigdy”. Elektorat Jarosława, ponownie zjednoczony po rozpadzie, oraz ten całkiem mowy elektorat „wk…onych” okazały się zabójcze dla tuskowców.

Dwie szybkie rundy w odstępach półrocznych, w każdej „tuskowcy” bezlitośnie liczeni. Ale beneficjentem upadku tuskowców nie był Kukiz, tylko Jarosław. Pamiętający, że nie wystarczy Parlament i Prezydentura, by panować nad biegiem spraw. Pretekst do mordobicia dali sami tuskowcy: przegrawszy prezydenturę, w szoku zaczęli przygotowywać jakieś więcierze, ale obliczone na to, że w Parlamencie zachowają kontrolę. A kiedy nie zachowali – użyli więcierzy tak, jak to robi każdy w panice i pośpiechu.

Awantura na siedemnaście fajerek. Szkoda gadać, sto dni rządów Jarosława to nie było święto dokonań, tylko męczący klincz trybunalski, który przyćmił wszystko inne. Do tego rycerstwo europejskie i zamorskie. Takiego konfliktu nie sposób rozstrzygnąć racjami, nawet tak oczywistymi i prostymi jak cep: rację ostateczną będzie miał ten, kto wygra.

Tuskowcy więc z właściwą sobie butą najpierw grillują hufce Jarosława, jednocząc wokół siebie wszystkich, którym cokolwiek w jego formacji nie pasuje, a ostatecznie wbili przed oczami Jarosława dwa nagie miecze: jeden to oskarżenie o faszyzm, przyrównywanie Jarosława do Putina, Łukaszenki, Hitlera, Mussoliniego i paru innych razem wziętych. No pasarán – niosło się przez media. Zabolało. Jarosław wolałby Piłsudskiego, człowieka o wielu twarzach, również tej lewacko-anarchistycznej, tej majowej i brzeskiej, tej moralno-permisywistycznej – ale w końcu ocenionego przez Historię łaskawie.

Do rękojeści drugiego miecza przyczepione były liczne proporce rycerstwa europejskiego i równie proporce rodzime, ostemplowane znaczkiem KOD. Pośród mediastów – gdzie dotąd królowała Monika Olejnik – objawił się Tomasz Lis, który jak nikt inny, z obrzydliwym grymasem wściekłości, zawołał „hymn demokratów”: możecie sobie wygrać wybory, ale Polski nam nie odbierzecie”.

 

*             *             *

8 marca dawno nie był dniem tak ponurym w Polsce. Tak jak to bywa w sądach (państwo w państwie), tak też Trybunał Konstytucyjny z wyżyn Ustawy Zasadniczej idzie „na wydrę” ku skazaniu drużynników Jarosława za wszelką cenę, na podstawie pretekstów a nie dowodów. Generalnie chodzi o rację ostateczną. Meandry prawne już dawno przerosły fachowców, co nazwisko to inna wykładnia. Nikt już nikogo nie uczyni bardziej oświeconym, liczy się „kto za, kto przeciw”. Amerykanie, by wywołać wojnę iracką, wymyślili broń masowego rażenia, ponoć zagrażającą światu z rąk Iraku. Przekonali do tego rozmaite demokracje, pół-demokracje i ćwierć-demokracje. One same też bardzo chciały być przekonane. Ten sam zabieg teraz jest stosowany w Polsce. Jacek Kleyff śpiewał (mniej więcej): kiedy sprawy porosną życiem codziennym, wyjdzie na jaw kto knuł i co było grane.

Dziś jest 9 marca. Jeśli Jarosław prawidłowo ocenia sprawy – Trybunał za chwilę odtrąbi Polsce Majdan. A Europa uda, że w imię demokracji, wolności i paru innych elementów sztukatury – Majdan to niegłupi pomysł. Więc Jarosław musi nie tylko wybrać miejsce i oręż, ale też zastanowić się: czy Majdan był erekcją kozackiej demokracji, czy raczej barbarzyńskim, w dodatku powtórnym odsunięciem legalnie wybranego Prezydenta Ukrainy ze stanowiska. Europa już wybrała: jeśli władca prowadzi się niedostojnie – można demokrację ugiąć po majdaniarsku.

Ciąg dalszy nastąpi…