Bez wstępów

2010-02-20 20:17

 

BEZ WSTĘPÓW

 

Nie umiem nazwać form literackich(?) umieszczonych w tym tomiku. Na wszelki wypadek mówię o nich: „eseje”.

Pomysł na ich wspólne opublikowanie w tomiku zrodził się wtedy, kiedy pojedyncze ich przykłady rozchodziły się „poliszynelem po ludziach” jak ciepłe bułeczki, jak niegdyś wydawnictwa bezdebitowe. Dla mnie miało to znaczenie o tyle, o ile ludziom czytającym działam na wyobraźnię, wywołuję na powierzchnię ich odczucia, które w jakiejś dziwnej konwencji nie są w stanie wydostać się z trzewi w codziennych, normalnych warunkach i potrzebują prowokacji.

Myśli i sformułowania prezentowane w esejach są prawdziwe, choć niekoniecznie muszą być zgodne z prawdą. Prawdziwe są w tym sensie, że pisane są z serca, z tego, co odczuwam, z tego, czego się obawiam, a także z niezliczonych kompleksów, które leczę gryząc pobratymców z tej samej drużyny. Nieprawdziwe zaś mogą okazać się w tym sensie, że opisują być może jakąś marginalną rzeczywistość, nie są uniwersalne, nie dotyczą nas wszystkich: wątpię w to, ale daję szansę krytykom.

Eseje odwołują się do obserwacji poczynionych w środowisku Ordynackiej, czynionych od ćwierćwiecza, choć Stowarzyszenie zbliża się dopiero do II Kongresu. Rzecz w tym, że kolejne generacje „absolwentów” przypartyjnego, a potem lewicującego ruchu studenckiego zachowały swoje stadne kody i nawet jeśli spotykają się po kilkunastu latach – wchodzą w niegdysiejsze relacje jak w maturalny garniturek: niby przyciasny, ale jakże znajomy, jakże nasycony treścią dawną, nieśmiertelną! Kto kiedyś przewodniczył – będzie to czynił teraz. Kto kiedyś cwaniaczył – teraz zrobi to samo. Kto kiedyś miał marnie – teraz antyszambruje w kuluarach. Wyjątki – mile widziane.

Tyle tylko, że obserwacje poczynione na rodzimym środowisku wydają mi się aktualne wobec całej polskiej rzeczywistości, nawet tej odległej, nawet tej przeciwstawnej Ordynackiej. Coś w tym – widać – jest.

Eugeniusz Nielepszy – to pseudonim, ja sam nie ukrywam się, tylko wolę uniknąć schizofrenii: należę do grupy aktywnych animatorów dzisiejszości Ordynackiej, choć nie zasiadam w loży sterników. Nie da się jednak pod tym samym nazwiskiem uruchamiać różne „ordynackie” przedsięwzięcia i zarazem obdzierać ze skóry kierowniczą nawę Stowarzyszenia. Są w tomiku nieliczne wyjątki nie mojego autorstwa: to teksty wyjątkowo pasujące do tomiku, przytoczone bez zgody autorów. Podobnie z ozdobnikami, które niekiedy zastępują tekst dla tych, którym nie chce się czytać całości.

Niektóre spośród esejów wyposażone są w drugie dno, przez co w pierwszym czytaniu mogą wydać się niedopasowane, zbyt abstrakcyjne. W takich przypadkach proponuję przerwać czytanie i powrócić do eseju w innym dniu. W ogóle proponuję czytać niekoniecznie po kolei, tylko według kaprysu, a może po intrygujących tytułach.

W pewnym sensie oczekuję, że tomik ten weźmie udział w przedkongresowej dyskusji środowiska Ordynackiej: dziś dyskusja ta jest niezwykle skutecznie i sprawnie kanalizowana w granicach głównego, czy raczej pożądanego nurtu, a wszelkie jej meandry są natychmiast odcinane. Sam Kongres zaplanowany jest na kilka godzin zaledwie, więc nawet pośród delegatów nie będzie atmosfery dla myśli dygresyjnych i paradygmatów. Szczerze mówiąc, pierwszy raz będę obserwatorem (może delegatem?) Kongresu odbywającego się w formule operatywki. Robię zresztą wszystko (pod prawdziwym nazwiskiem), aby Kongres przynajmniej zainicjował wielką dyskusję ideową i programową, żeby tu-teraz rzeczywistość potraktował szczerze jako materiał do obróbki, a nie jako coś, co jest dane raz na zawsze, byle tylko jakoś się w tym urządzić.

Powiem szczerze i w największym sekrecie: gdybym znał Szpotańskiego, dałbym mu zlecenie na zrymowanie tego tomiku.