Atawizm partyjny

2010-09-09 16:25

/ostrożnie, uważni Czytelnicy mogą przeżyć déjà vu!)

 

Fałsz politycznych frazesów – to tytuł książki wydanej w Lublinie w 2009 roku przez niewielkie wydawnictwo Prohobita (Instytut Liberalno-Konserwatywny). Dlatego odstąpiłem od tego, by swój esej zatytułować prawie identycznie: wyuczony i wkodowany fałsz w polityce.

 

Zwróćmy jednak na początek uwagę na trafną refleksję, że świat narracji, w jakim poruszamy się pomiędzy aulami wykładowymi, opracowaniami o charakterze naukowym oraz masowymi mediami, operuje długą listą frazesów i nawyków myślowych, a my – wyuczywszy się tego na pamięć, aż do poziomu „odruchu” – udajemy sami przed sobą, że nasz (ich) język w miarę poprawnie odzwierciedla rzeczywistość.

 

Wada ta najłatwiej przenosi się do obszaru Polityki.

 

Na przykład odruchowo nazywamy SLD czy SDPL partiami lewicowymi, PO partią liberalną, PiS partią konserwatywną, PSL partią ludową, podobnie jak Samoobronę. I tak dalej.

 

Aby być bardziej zrozumiałym poniżej, podkreślę, że słowo „partia” ma w polskim języku kilka znaczeń, spośród których wybieram dwa poniższe:

 

A.    Partia polityczna – za Wikipedią - ("partia" od łac. pars 'część', w trad. pol. 'stronnictwo') – dobrowolna organizacja społeczna o określonym programie politycznym, mająca na celu jego realizację poprzez zdobycie i sprawowanie władzy lub wywieranie na nią wpływu. Partie polityczne są organizacjami o charakterze członkowskim (są korporacjami) i dlatego są zaliczane do organizacji społecznych, podobnie jak stowarzyszenia, czy związki zawodowe. Jednak partii politycznych nie zalicza się na ogół do organizacji pozarządowych, do których z kolei należą przede wszystkim stowarzyszenia i fundacje. Powodem niewłączania partii politycznych do organizacji pozarządowych jest zbyt bezpośrednie powiązanie tych pierwszych z władzą publiczną: partie są często wręcz organizacjami "rządowymi" (ang. governmental organisations) i politycznymi;

 

B.     Partia ad-hoc – spontaniczna, najczęściej tymczasowa oraz niezwykle mobilna grupa osób zebranych (skompletowanych) w celu realizacji doraźnego celu, chwilowo atrakcyjnego, niekiedy w sposób powtarzalny: w czasach sienkiewiczowskich partie takie zbierały się i wyprawiały (zajazd) na nieprzyjaciela wojennego albo celem zdobycia łupów czy po prostu aby „pohulać”. Racja bytu takiej partii wygasała wraz z wyczerpywaniem się swoistej „adrenaliny” albo kiedy rozpraszane były przez liczniejsze, sprawniejsze partie lub regularne siły wojskowo-ekspedycyjne. Kozacy wyprawiali swoje partie na „wycieczki”, czyli awanturnicze wypady na Turków, Moskowitów czy Lachów albo Tatarów. Ci sami Kozacy w służbie carskiej partiami wyprawiali się na Sybir (np. Jermak), zwolna kolonizując ten region dla rosyjskiego imperium;

 

Dalej – zdając się na intuicję Czytelnika, będę używał tych znaczeń zamiennie.

 

Trzymając się uświęconego „trójecznego” podziału wszystkiego co jest, doszukuję się w Polsce trzech rodzajów partii:

 

  • partie wyrastające jako polityczny wyraziciel i awangarda dość jednoznacznie rozpoznawalnych środowisk (partie bazowe, np. PSL czy LPR);
  • partie wymyślone w gabinetach, które „adresują się” ku konkretnym środowiskom, z różnym skutkiem (partie gronowe, np. SDPL, UP czy niegdyś KLD);
  • partie władzy, które mają w nosie jakiekolwiek naturalne, społeczne, spontaniczne bazy polityczne, a dla celów elektoratowych produkują medialną mimikrę i PR (partie marketingowe, dziś „wzorcem” jest PO, ale pamiętamy Ruch 100 albo BBWR);

 

Da się nie od wczoraj zauważyć stosunkowo duży ruch ekspercki w dziedzinie „dekretowania elektoratu”: rozmaici fachowcy od analizy wielkich społeczności dość arbitralnie wskazują, że mamy oto 3, albo 5, albo 11 precyzyjnie odrębnych od siebie fenomenów społecznych, z własnymi oryginalnymi etosami, z własnym odrębnym podłożem materialnym (byt społeczny określa świadomość społeczną). Jest to ta sama technika, jaką zastosowali ideolodzy radzieccy, dzieląc generalnie masy społeczne na klasę robotniczą, klasę chłopską oraz inteligencję – niekiedy dodając jeszcze precyzujące przymiotniki ideologiczne (np. inteligencja pracująca).

 

Okazuje się jednak, że większość, zdecydowana większość środowisk, które socjologowie i politolodzy mogliby wyodrębnić z polskiej ludności, jako swoją rzeczywistą reprezentację postrzega rozmaite korporacyjne związki pozarządowe (nie mylić z NGO), abstrahujące od ideowej polityki sztandarów i manifestów). Dlatego – może poza PSL – wszystkie partie polskiej mapy politycznej poszukują swojego elektoratu, a jeśli chcą być (są) jakąś awangardą, to tylko poprzez „ustawienie się na czele” już istniejącej i „maszerującej” kolumny.

 

To tu doszukiwałbym się kryzysu zaufania do partii politycznych oraz do błyskotliwych, ale mgławicowych sukcesów rozmaitych partii ad-hoc skrzykiwanych jakimś będącym „na czasie” zawołaniem. Było takich kilkadziesiąt w ostatnim dwudziestoleciu, może więcej.

 

Partia, która w sposób profesjonalny, a przynajmniej unikając błędów wcześniejszych inicjatyw, uruchomiona została dla władzy w czystej, wysublimowanej formie, nazywa się Platforma Obywatelska. Jeszcze da się pamiętać, że trzej czołowi założyciele PO wyraźnie podkreślali, że nie zakładają partii, tylko ruch obywatelski.

 

Krańcowy oportunizm tej inicjatywy podkreślany jest przechwytywaniem wszystkich atrakcyjnych, nośnych (lub potencjalnie nośnych) mainstreamowych haseł ideowych, politycznych, społecznych, nawet kulturowych: przedsiębiorczość, obywatelstwo, swobody, rynek, III Sektor, organizacje pozarządowe, demokratyzacja, sprawne państwo, tanie państwo, przejrzystość, liberalizacja przepisów, likwidacja absurdów (komisja Palikota), modernizacja, europeizacja, zrównoważenie, rozwój, pluralizm, prawa człowieka, równe traktowanie, niskie podatki, decentralizacja, podmiotowość, sukces, team, praca elastyczna, inwestować w siebie, myśleć pozytywnie – i tak dalej, i temu podobnie.

 

PO w swej politycznej praktyce nie robi niczego inaczej, niż inne partie rządzące, a także – jak inne rządy – popełnia błąd za błędem, w tym największy błąd nic-nie-robienia, a jednak potrafi swoją działalność opisać jako pasmo spokojnych, wyważonych rządów pełnych sukcesów.

 

Jeszcze bardziej efektownie , spektakularnie PO „odkrawa” od konkurencyjnych partii osoby i grupy („partie” w drugim znaczeniu) szukające „świeżego powietrza”: w ten sposób, niekoniecznie dając legitymacje partyjne, przechwytuje ludzi postrzeganych jako filary lewicy, konserwatystów, nawet skrajnie religijnych – byle ich zachowania publiczne wskazywały na atrakcyjną różnorodność ugrupowania.

 

Na marginesie warto już tylko dodać, że nie przeszkadza to Donaldowi Tuskowi dysponować Platformą po wodzowsku (jest bezwzględny wobec najmniejszych oznak konkurencji dla swojej osoby), a samej PO, w dziedzinie gospodarczej i w dziedzinie narracji, wprowadzać pewien „szwung”, który nazywam Neototalitaryzmem, tym różniący się od „klasycznego”, że uciśnieni sami sobie nakładają ograniczenia.

 

Wszystko to nie jest oryginalnym, autorskim wymysłem PO, tylko owocem znakomitego wyczucia deklarowanych, powierzchownych interesów „przeciętnego Polaka”. Podkreślam: deklarowanych i powierzchownych.

 

W kraju bowiem jest wielkie zapotrzebowanie na to, aby po burzliwej pod każdym względem Transformacji nastąpiła jakakolwiek stabilizacja, „święty spokój”, powszechna intuicja zaś podpowiada, że aby to osiągnąć, trzeba zrezygnować (na jakiś czas?) z głębszej dysputy „na Racje”, przyjąć to, co się „przyjęło”, nawet jeśli nie jest to nijak zgodne z pogłębioną refleksją na swój własny temat, na temat kraju, gospodarki, polityki, spraw społecznych, spraw z obszaru kulturowo-artystycznego. Za dobrą monetę, mając „świadomość” umowności, Polacy przyjmują „uśredniony”, mainstreamowy, medialny ogląd rzeczywistości i udają, że im z tym dobrze.

 

Jakże inaczej bowiem wytłumaczyć dość powszechne poparcie społeczne dla – nadal dzikiego – kapitalizmu, dla rosnącej sfery ubóstwa, dla pogłębiającego się rozwarstwienia społecznego, dla rozkwitających rozmaitych patologicznych wykluczeń, dla niesprawności Władzy najszerzej rozumianej? Zacytuję poniżej duży fragment swojej notki internetowej, wskazującej na to, jakie spustoszenie wynikające z „nic-nie-robienia” spotyka nawę publiczną. Opisuję tu tzw. Ultragospodarkę (Administracja, Infrastruktura, Finanse i Polityka), która mogłaby się obejść doskonale bez Państwa, ale tak się składa, że owo Państwo zawłaszcza ją sobie i reprezentuje, kosztem tzw. Infragospodarki (tam bezpośrednio wytwarzany jest „soczysty” dochód), z użyciem tzw. Paragospodarki (mającej w założeniu witaminizować Infragospodarkę, ale w rzeczywistości będącej zmanipulowaną legitymizacją Państwa).

 

Rząd każdego kraju ma w swoich trzewiach cztery państwowe tasiemce.

 

Jeden siedzi w Administracji i nazywa się BIUROKRATYZM (przykładowy objaw: tzw. prawo Parkinsona). Człowiek z Administracji ma kilka charakterystycznych cech: ma dostęp do zagregowanej informacji, w tym sensie „wie więcej”, uczestniczy w „kuchni decyzyjnej”, w tym sensie żadne nowości legislacyjne i decyzyjne go nie zaskoczą, jest dysponentem cudzych dokumentów i cudzych spraw, w tym sensie ma władzę wtajemniczonego spowiednika, jego czas i aktywność w pracy są nienormowane, bowiem jest to praca operacyjno-umysłowa. I tak dalej. Nie trzeba dużo, aby tak rozumiani biuraliści poczuli swoją odrębność (w sobie) i solidarność (dla siebie) zawodową i środowiskową. A kiedy już to się staje – nie ma takiej siły, która dobro publiczne i sprawność administracyjną oraz użyteczność w społecznym podziale pracy postawiłaby przed interesami „korporacyjnymi” i interesikami koteryjnymi. To zaś oznacza, że owo dobro publiczne i sprawność administracyjną oraz użyteczność w społecznym podziale pracy mają skłonności do rozsypywania się, próchnienia, degrengolady, co w połączeniu z elementami uzurpatorskiej, samozwańczej,  „biurewskiej” władzy daje patologiczną mieszankę biurokratyzmu.

 

Drugi tasiemiec siedzi w Infrastrukturze i nazywa się DEKAPITALIZACJA. Pojęcie infrastruktury na przestrzeni dziesiątków lat staje się rozwlekłe i mega-pojemne. Ale mówimy o sieciach, strukturach, systemach i hubach. Elektryczność, telefonia, Internet, drogi, koleje, rzeki, kanały, melioracje, zbiorniki wodne, wały przeciwpowodziowe i poldery, składy strategiczne i rezerwy, porty, dworce, przystanie, lotniska, wodociągi i kanalizacje, zaopatrzenie, utylizacja, służby interwencyjne w rozmaitych dziedzinach, panele informacyjno-rezerwacyjne, transport i przewozy osobowe, wentylacje i klimatyzacje, oczyszczalnie, węzłowe obiekty (mateczniki), procedury i „bezpieczniki systemowe”, i tak dalej, itp. wiadomo każdemu rozgarniętemu człowiekowi, że wszystko co powyżej opisane może stać i funkcjonować długie lata bez ludzkiej interwencji, ale najlepiej jest fachowo i rzetelnie doglądać konserwować i odświeżać oraz sukcesywnie modernizować cały ten majątek, wtedy jest gwarancja, że nagle coś nie pęknie, nie upadnie, nie zawali się, nie przydusi przypadkowych przechodniów, uczestników, obiektów. Nie zakłóci swoją katastrofą „normalnej” codzienności. Tyle tylko, że silna jest pokusa, aby nic nie robić w tej sprawie, tylko korzystać z dobrodziejstw bezwładnych sieci, struktur i systemów.

 

Trzeci tasiemiec  siedzi w Finansach (Walorach) i nazywa się DEFICYT. Nigdy tu nie zgadzają się rachunki, budżety są wirtualne, bo i tak będą „podrasowywane” korektami. Jest kilka „okopów” finansowych wymyślonych w miarę cywilizowania się Ludzkości, pośród nich najbardziej z nich oczywiste to banki, ubezpieczyciele, fundusze z odpisów, fundusze z nominacji (uchwały), kasy oszczędnościowe, kasy i ubezpieczenia wzajemne, budżet zwany centralnym, budżety resortowe i terytorialne, system regulacji formalno-prawnych dotyczących pozyskiwania, przepływów, gromadzenia i udzielania-użyczania, na koniec wielkie agregaty podatkowe, celne, akcyzowe, skarbowe, itd., itp. Finanse mają tę właściwość, która manifestuje się jako preferencja dla „grosika zewsząd” kosztem „miliona z jednego źródła”. Właśnie owa właściwość uruchamia patologiczną skłonność do „operowania” finansjerów na wielkich zbiorowościach. Tak się jednak składa, że owe wielkie zbiorowości są akurat pod-przeciętnie majętne, nie dysponują rezerwami i oszczędnościami, żyją z dnia na dzień, z trudem wiążą koniec z końcem. Może jednak właśnie dlatego, że są aż tak słabe (choć jako zbiorowości – wielkie), finansjerzy wolą stamtąd czerpać „grosiki” i kumulować je w fortuny „społecznie użyteczne”. Po czym w magiczny sposób zamieniać je w fortuny „prywatnie użyteczne”, rynkowo obarczone ryzykiem, generujące deficyty. Deficyt nie jest (prawie nigdy) skutkiem niegospodarności czy niekompetencji, tylko właśnie owego magicznego przejścia od „społecznie” do „prywatnie”.

 

Czwarty tasiemiec siedzi w Polityce i nazywa się DEMORALIZACJA WŁADZY. Taka władza na przykład bardziej zajmuje się sobą niż Ludem i Krajem. Opowiada dyrdymały o zielonej wyspie szczęśliwości na tle czerwonej kryzysowym pożarem Europy. Zapomina, skąd i po co wyniesiona została na wyżyny polityczne. Zamiast szukać wciąż od nowa legitymizacji – samo-namaszcza się. Kreuje sobie terenowe i branżowe mikroświaty, a te splata w patologię nazywaną eufemistycznie „klasą polityczną”. Świat wokół postrzega jak łowisko, a nie jak ogród z różnorodnymi uprawami. Zdaje się bardziej konsumować, niż pracować, choć opowiada, że jest dokładnie odwrotnie. Kiedy trzeba komuś ująć – polityka ustawia się ostatnia w kolejce. Kiedy trzeba dowartościować – polityka w tej akurat kolejce jest pierwsza. Tasiemiec polityczny karmi się przede wszystkim korzystając z możliwości, jakie daje upartyjnienie życia politycznego. Ze wszystkich politycznych wynalazków Ludzkości ten jest najbardziej tasiemco-płodny. Partie bowiem coraz rzadziej trzymają się filozofii „awangardowania” rodzimych środowisk, coraz częściej są partiami „gronowymi”, wymyślonymi w gabinecikach i udającymi, że reprezentują jakieś środowiska, albo są partiami władzy, opartymi na Biurokracji i jej żywotnych interesach. Takie wynaturzone partie nie mieszczą się w żadnych teoretycznych koncepcjach polityki, są fabrykami wyborczymi podczas alertów oraz „lodziarniami” w okresach między-wyborczych”. Co tam Kraj, co tam Lud!

 

I tak, dzień po dniu, tasiemce wtranżalają pieczywko z serkiem. Aż nagle Rzeczywistość zwala się na to wszystko w postaci „nieoczekiwanych” powodzi, spadających samolotów, masowych wypadków samochodowych, przestojów kolejarskich, dziur budżetowych (czyli cięć tego co „dają” i wzrostów tego co „biorą”), niedrożnych studzienek kanalizacyjnych, skażeniem wód i plaż, wysypem niezdrowej żywności, epidemiami nie-wiadomo-czego, plagą drobnych oszustw na konsumentach i klientach, niesprawności urzędniczo-administracyjnej, walących się hal wystawowych i skarp wiślanych, pożarów nie-wiadomo-skąd, zapaści służby zdrowia, oświaty, pomocy społecznej, systemu emerytalnego, parodii rozgrywek piłkarskich rządzonych „po fryzjersku”, wzrastającej przestępczości rozpaczliwej, przeciążonych trakcji elektrycznych, przeżerania wszelkiej substancji korupcją i bakszyszami, niemowląt w beczkach po kapuście, masowych pomyłek lekarskich i sądowych, dziesiątków bezbronnych staruszków poniżanych w hospicjach, łowców skór, księżych patologii wobec dzieci i kleryków, milionów przestępstw niewykrywalnych albo umarzanych ze względu na niską szkodliwość albo niewykrycie sprawców, itp. Teraz dopiero okazuje się, że w tym demokratycznym państwie prawa, w tym rynkowym kraju dostatku i przedsiębiorczości, wszystko niby-jest, ale jakoby niczego nie było, bo nic nie działa, przynajmniej nie tak jak trzeba! A jeśli już coś jest i działa – to znajduje się za pancerną szybą braku gotówki, bo drogie to jak jakiś nadzwyczajny luksus.

 

I wtedy – po tym, jak z rozdziawionymi gębami postoimy sobie w szoku i poczuciu tragedii – wnet dzielnie owsiakujemy i caritasujemy, palimy znicze i stawiamy krzyże, płaczemy i współczujemy, solidarnie się aktywizujemy – aż znów zacichnie, a tasiemce z powrotem dostana swój serek.

 

Co prawda, w myśl Konstytucji suwerenem Demokratycznej Najjaśniejszej jest Lud, ale w rzeczywistości nie ma „medyka” na to wszystko, poza takim od czasu do czasu traumatycznym „padnięciem wszystkiego”.

 

W powyższym cytacie z notki internetowej wyczerpuję właściwie listę zarzutów, jakie możnaby postawić partiom, które niczym watahy rozbijają się po całym kraju i łowią wszystko, czego nie zniszczą, niszczą wszystko, czego nie przywiążą do swoich juków.

 

 

*          *          *

 

Kiedy 30 lat temu w SGPiS-owskiej Relacjosondzie pisałem cykl pt. „Upadek samorządu” (w dobie rozkwitu idei samorządności!), wskazywałem na pewną właściwość naszego rodzimego „psycho-mentalu”: natychmiast po obraniu najlepszego z nas na lidera, instynktownie go stawiamy w roli ON-ego, zaczynamy go zaczepiać „co ty tam, wodzu, wyprawiasz”. Nie wesprzemy go w niczym, bo po to go wybraliśmy, żeby zaiwaniał. Ale kiedy coś szwankuje – ustawiamy się roszczeniowo i z pretensjami. Właśnie to zabija samorządność, obywatelstwo, demokrację.

 

Współczesne polskie partie polityczne, szczególnie te „nowe, nowego typu” są w rzeczywistości niepodważalną własnością swoich przywódców, najczęściej wręcz jednoosobowo: Kaczyński, Tusk, Lepper, Giertych, Krzaklewski (AWS), Wałęsa (BBWR), dziesiątki innych, malutkich partii działa w tej konwencji. Jakakolwiek krytyka lidera albo samowola jest w tych partiach odczytywana jako „podejście do puczu” i zwalnia „zawór” nagonki. Podobnie funkcjonuje – naprawdę – ponad połowa „organizacji pozarządowych”, które w rzeczywistości są fałszywymi, uspołecznionymi gębami swoich liderów, załatwiających w ten sposób absolutnie prywatne ambicje i sprawy. Partie te i organizacje stanowią „wytwórnie sukcesów” dla liderów. Partie z odziedziczonymi tradycjami (PSL, SLD) powoli wpasowywane są w tę samą formułę.

 

Wydarzenie – ostatnio „gorące”, związane z zawieszeniem E. Jakubowskiej w PiS, to tylko prezesowska uwaga: „kochana, dawno nie oddałaś mi hołdu, dawno rąk nie ucałowałaś!”.

 

Czym różnią się zatem „demokratyczne” partie w dzisiejszej Polsce od dworskich (monarchistycznych) koterii?

 

Ano tym, że Państwo „demokratyczne”, zaludniane i zarazem zarządzane przez te partie, przeniknęło metodą tasiemca do „wnętrza” Ultragospodarki (Administracja, Infrastruktura, Walory, Polityka) i ją podżera cichcem. Korzysta z efektywności gospodarczej, eksploatując „do spodu” naturalną żywotność ekonomiczną, a z Ultragospodarki czyni swoje „koryto”, obniżając jej służebność dla całej Gospodarki, przechwytując szalbierstwami ową służebność dla siebie.

 

Atawizm odnajduję w działalności partii politycznych, które już w rzeczywistości nie są partiami, tylko zbiorowościami „gronowych” popleczników lidera niepodzielnie władającego marką, logo, sztandarem, tradycją, hasłami programowymi, kluczami kadrowymi i medialnymi. Zawładnęły one Państwem i – poprzez nie – przyspieszają erozję Ultragospodarki.

 

Cofa się Gospodarka (w każdym aspekcie poza nakręcanymi statystykami), cofają się stosunki i struktury społeczne (do etapu feudalno-monarchistycznego, w farsowej postaci), cofa się wszystko co jest, a czego dotknie „ręka” Polityki.

 

 

Kontakty

Publications

Atawizm partyjny

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz