Akcjonariat pracowniczy

2011-06-24 04:31

Zostałem w nocy zapytany, co sądzę na temat akcjonariatu pracowniczego. Odpowiedziałem. A teraz nie mogę przysnąć.

 

Akcjonariat pracowniczy (patrz: Emploee Stock Ownership Act of 1983) uważam za jeden z wielkich szwindli, choć pewnie niezamierzonych. Autor firmujący koncept, Amerykanin Louis O. Kelso, a także polityczny promotor konceptu, senator Russell Long, wstrzelili swoje pomysły w „odwieczną” dychotomię pomiędzy Kapitałem (tytułem do dochodu) i Pracą (rzeczywistym wkładem do społecznej puli dobrobytu).

 

Szwindel polega na tym, że cała ta dychotomia, zwana przez marksistów sprzecznością między Pracą a Kapitałem, zostaje „wyprowadzona” poza lokalną społeczność. Pracownik zostaje oderwany od konstytuującej go wspólnoty zamieszkania (gdzie są jego rodzina, sąsiedzi, sprawy lokalne, dom) i wkomponowany w inną rzeczywistość, gdzie ustawia się go w roli załoganta, który ma prawo do zysku. Prawo enigmatyczne, bo zysk od strony formalnej kształtują księgowi, a nie rzeczywisty wkład pracy. W ten sposób załogant-pracownik ma prawo do zysku, ale nie ma wpływu na sposób wyliczania go (od tego jest management). Jest współwłaścicielem rejestrowym, a nie rzeczywistym.

 

Pofantazjujmy, przenosząc stosunki własnościowe na grunt terytorialny, a nie na grunt podmiotów gospodarujących. Gdyby tak całą ziemię municypalno-komunalną oddać w zarząd lokalnemu samorządowi, podobnie jak wszelkie budynki na tej ziemi znajdujące się? To brzmi może niezrozumiale, więc powtórzę: cała ziemia i wszelkie budynki są znacjonalizowane w ten sposób, że prawo do ich eksploatacji znajduje się w rękach lokalnej wspólnoty.  To nie musi oznaczać wydzierania własności dotychczasowym właścicielom. Chodzi o podmiotowość lokalnej wspólnoty w eksploatacji ziemi i budynków. Dopiero wszystko, co w budynkach i na ziemi, jest w dyspozycji podmiotów gospodarujących.

 

Wtedy budżet lokalnej wspólnoty byłby dużo bardziej klarowny, niż wtedy, kiedy łaskawca-przedsiębiorca gotów jest „odpalić” coś z podatków (zysk kształtują księgowi). „Odpalić” gminie albo wójtowi.

 

Akcjonariat pracowniczy w formule znanej z Ameryki, a także z polskich doświadczeń, wyróżnia tylko zatrudnionych, przeciwstawianych w ten sposób pozostałym mieszkańcom, do tego łatwo jest go rozsypać manewrami kadrowymi. To brzmi może „nie po myśli”, ale warto zapytać tych, którzy w ramach prywatyzacji w ciągu ostatnich 22 lat stali się właścicielami 10-15-20-procentowych pakietów akcji (udziałów): czy jeszcze pracują, jakie dochody uzyskali, jaki wpływ mają na funkcjonowanie strategiczne i doraźne „swoich” przedsiębiorstw. Okaże się – mam przeczucie – że te ich pakiety były po prostu jednorazową łapówką za zgodę na prywatyzację, łapówką przede wszystkim dla związkowców.

 

Powtórzę swój „koncept alternatywny”:  cała ziemia w ręce wspólnot samorządowych (inna sprawa, czy to są wspólnoty, czy dominia lokalnych koterii), wszystkie budynki też, a wtedy niech się przedsiębiorcy (prywatni, grupowi, uspołecznieni) wykazują, wcześniej opłaciwszy za użytkowanie ziemi i budynków (budowli). Lokalny samorząd ma w ten sposób udział w miejscowym biznesie, nie musząc być jego udziałowcem, nie firmując też „współwłaścicielstwa rejestrowego”.

 

Czynienie pracownika akcjonariuszem – jakże szlachetne w intencjach – podtrzymuje jego oderwanie od rzeczywistości domowo-lokalno-rodzinno-wspólnotowej i utrwala jego nienaturalny związek z załogą przedsiębiorstwa i Kapitałem, które jutro mogą przestać istnieć, w tym sensie są pisane palcem na wodzie.

 

Nie, nie mam zaufania do akcjonariatu pracowniczego, podobnie jak nie mam zaufania do wszystkiego, co jest niby w interesie ludzi pracy, ale kręci się wokół przedsiębiorstwa (podmiotu gospodarującego).