A wcale że nie?

2017-01-14 08:18

 

Jacek Piechota, znany niegdyś jako minister, ma paskudny zwyczaj dezawuowania wypowiedzi, które są nie po jego myśli: potrafi w połowie zdania powiedzieć „nieprawda” i w ten sposób rozbić jakąkolwiek argumentację. Używa przy tym charakterystycznego tonu, odbierającego wszelką wiarygodność tej osobie, której przerwał wypowiedź.

Doświadczyłem tego jako dyrektor generalny w izbie gospodarczej, w której on jest prezesem (moja kadencja jeszcze trwa, ale już nie sprawuję funkcji w sposób rzeczywisty). Na przykład kiedyś – w ramach prezentacji strategii dla Izby na kadencję (taki mój obowiązek), wyraziłem się: „izba jest w fatalnej kondycji budżetowej i kadrowej”. Mam na to – do dziś – liczne argumenty (bieżące koszty przekraczają bieżące wpływy, Izba nikogo nie zatrudnia na etat, itp.). Ale wystarczyło jackowe „nieprawda”, by podważyć propozycje naprawy sytuacji, zanim się one pojawiły w moim wystąpieniu.

Podaję ten przykład, bo będę mówił o działalności obecnej opozycji parlamentarnej i ulicznej w Polsce: reaguje ona w podobnym trybie, nie pozwalając na dyskusję.

Wszelki spór, każda różnica zdań, jaką obserwujemy w życiu publicznym (najczęściej za pośrednictwem mediów), zaczyna się od totalnego i jednoznacznego podważenia racji adwersarza: NIE. niektórzy starają się swoją wypowiedź uczynić bardziej zauważalną pośród wszechobecnego „nie”: ten zauważa, że adwersarz mówi „podłe kłamstwa”, inny , że „jak zwykle” i „jak zawsze” zniża się do paskudnych praktyk, itd., itp.

Zwykło się mówić, że jest to objaw „plemienności”, trzymania się racji „swoich” współplemieńców, nawet kosztem powagi własnej, skoro rzecz ma się całkiem inaczej.

To chyba jednak nie jest tak.

Politykom (a także ludziom wielu innych profesji, którzy wdają się w gry oraz zabawy polityczne) rzeczywistość „podzieliła się” na dwie wioski: „nasza wioska” to wzgórze z dobrym widokiem na cały świat i na wszystko, ale wzgórze to jaki się niczym żyzna i świetlana dolina, gdzie wszystko jest w uporządkowanym ładzie, poręcznym, wygodnym, prawdziwym i sprawiedliwym. Za to „ich wioska” – to zaśmiecone śmieciem podwórko, gdzie z każdej szpary w płocie, z każdej wyrwy w murze, z każdego dołka i nierówności czuć stęchlizną i fałszem, a władcy tego podwórka to ludzie mali, źli, nieurodziwi i paskudni we wszystkim co mówią, czynią i pokazują. Sami zresztą zobaczcie, ludzie!

I jeśli zdarza się jakiś obserwator, który całą rzecz widzi inaczej – to albo błądzi i my go szybko naprowadzimy na właściwą optykę (tu zaczyna się szarpanie człowieka w przeciwne strony), albo jest cichym wspólnikiem adwersarza i właśnie pokażemy szydło, co mu z worka wyłazi.

 

*             *             *

Sami sobie wydajemy się postronni i bezstronni. Ale trzeba doświadczyć tej „sekundy”, jaką potrafi zaserwować Jacek każdemu, kto zagraża jego wyimaginowanej „wiosce”, aby pojąć, że żadna prawda i żaden gust już się nie liczą: liczy się, kto w sporze – spreparowanym sporze – lepiej się ustawi pod kamerę, sam przedmiot sporu traci znaczenie.

Mam na FB kilkuset „fiendsów-znajomych”, z tego kilkudziesięciu będących obdarzonych łaską „opiniotwórczości” (każdy ich ruch internetowy wywołuje co najmniej kilkadziesiąt reakcji. Wydawałoby się, że tacy ludzie – mający uniwersytecki zawód, praktykę w działaniach publicznych, umiejętność weryfikowania wiedzy – zdolni są do tej elementarnej refleksji, która zastępuje odruchy.

I ze smutkiem stwierdzam, że w kilku przypadkach – niestety – wyłącznie WYDAJE mi się. Uczestniczą oni w politycznym korowodzie jako zapiewajły „racji” wytypowanej jako „słuszna”, świetnie i z wprawą dobierając argumentację dla poparcia „swoich” i obsobaczenia „tamtych”. Powodują, że daję się sprowokować i odpowiadam równie jednostronnie, dla zrównoważenia ichniej fałszywości.

Poddałem jednego z nich próbie. Nie, nie torturowałem go publicznie. Skorzystałem z tzw. „priva” i zaproponowałem mu publiczną dyskusję – ja i on – na rzeczowe argumenty, a nie na „emotikony”. Jego argumentacja sięga zagadnień ekonomicznych, takie ma też formalne wykształcenie. Ale kiedyśmy „na zapleczu” rozmawiali – stwierdził, że zbyt dawno temu studiował i żaden z niego ekonomista. W moich oczach zmalał, i aż korciło, żeby ujawnić naszą wymianę uprzejmości. Tylko po co? Zrozumiałem, że on działa jak Jacek: wyjdę na głupka i pieniacza.

Inny znów, robiący za autorytet w dziedzinie nauk społecznych – tak długo mnie dźgał widłami swojej wyższości, aż kilka moich „wróżb” spełniło się co do joty. A ileż to „nasłuchałem” się od niego – publicznie – że nie zdałbym u niego nawet egzaminu wstępnego…!

O jednej sprawie pisałem. Bo wyjątkowo nieładna. Zostałem poproszony przez grono wprawione w dyskutowaniu na argumenty, mające zresztą w przeszłości dorobek „wikipedialny”, o zreferowanie „tematu chińskiego”. Miałem w ręku książkę „Innowacyjne Chiny” (po angielsku „Governance of China”) i prezentowałem koncept geopolityczny (Chiny na kilka pokoleń przejmą zarząd nad światem, po czym utracą go na rzecz – tu wskazałem na czyją), ale też szczegóły Nowego Jedwabnego Szlaku (wyjaśniałem, że to nie jest stereotypowe przedsięwzięcie, że obok linii drogowych, kolejowych, energetycznych, światłowodowych, rurociągowych – planowane są „karawanseraje” wielkości Rzeszowa, w których stymulowane będą hiper-nowoczesne badania i wdrożenia). Mówiłem ok. 12-15 minut. Jako pierwszy zabrał głos pracownik instytutu „spraw wschodnich”, który zaczął od tego, że „rzecz całą uruchamia chiński komunista, a komuniście nie można wierzyć w żadne słowo”. Opowiadał w ten deseń jakieś 20 minut. A ja siedziałem z otwartą gębę, i kiedy przyszedł czas na moją ripostę (po kilku innych wypowiedziach), to go już tylko zapytałem: szanowny raczył zamknąć dyskusję, zanim się zaczęła, bo tylko tak mogę zrozumieć wypowiedź o absolutnej niewiarygodności Przewodniczącego ChRL, czy zatem ma jakąś konkurencyjną wizję dla świata…?

Czytelnik zapewne rozumie: ten pozujący na uczonego w temacie, a przynajmniej na eksperta pracownik placówki z ambicjami zachował się jak Jacek: powiedział „nieprawda” i powalił tym jakąkolwiek konstrukcję merytoryczną, która mogłaby powstać w tej sprawie.

Przykre.

I jakoś – mając to na co dzień w mediach – nie umiem się do tego przyzwyczaić. I wyłączyć mediów też nie umiem…