A jednak władza…? Homo magnificus

2016-06-20 07:33

 

Im więcej myślę o polityce, tym mniej o niej piszę. Zauważam bowiem, że nawet dobrze wyrobieni obserwatorzy tego, co nazywamy „sprawy publiczne”, zdradzają objawy przekarmienia sieczką medialną. Cóż: kiedyś człowiek skazany był na przemyślenia własne albo opinię najbliższego grona rodzinnego i towarzysko-sąsiedzkiego, teraz natomiast aż ugina się pod wuwuzelnymi komunikatami prasy, radia, telewizji, internetu. To nie jest globalna wioska McLuhana, to jest „globalny kołchoźnik” Hermana.

Nieobytym przypominam, że „kołchoźnik” to ludowa nazwa jednokanałowego nadajnika wieszanego w każdym pokoju szkoły, internatu, biura, w każdej celi aresztu, w każdej tkalni czy nawet kuźni, a bywa, że na ulicach – z którego sączyła się lepka maź propagandowa, czyli zestawy słowno-muzyczne. Myślimy: socrealizm? Otóż podobnie była informowana ludność wielkich miast za okupacji niemieckiej (szczekaczki) czy obozów koncentracyjnych.

Nieodżałowanej pamięci Leszek Nowak, filozof i profesor, wbił mi do głowy, iż ludziom wobec ludzi chodzi w zasadzie o trzy rodzaje przewagi (ew. przeciw tej przewadze – oporu):

1.       Dominacja (pozycjonowanie) kulturowe: masz myśleć jak ja, naśladować mnie w działaniu i obyczajach, propagować moje poglądy;

2.       Gra o urobek: co jest twoje – powinno stać się choć w części moje, ale to co ja zdobyłem-wypracowałem, nienaruszalne jest;

3.       Intryga polityczna: powinieneś odłożyć swoje swobody jako zgubne dla ciebie i niebezpieczne dla otoczenia: podporządkuj się mi albo giń;

Profesor ukrasił ten przekaz fajnym konceptem nie-ewangelicznego modelu człowieka. Otóż kiedy doznajesz dobra w umiarkowanych „widełkach” – to odpłacasz tym samym, jeśli doznajesz umiarkowanego zła – to też odpłacasz podobnie. Ale kiedy doznajesz skrajnego zła – możesz ulec ZNIEWOLENIU i za opresję odpłacać przymilną dawką zwiększonej uprzejmości i ofiarności, a kiedy otrzymujesz przesadne dobro, grozi ci ZBIESZENIE, czyli wrogie, agresywnie roszczeniowe traktowanie dobroczyńcy.

Moje rozmowy z Profesorem miały miejsce w takich miejscach jak Chata Socjologa na Otrycie czy ścieżki nad Wisłą w Kazimierzu, ze trzydzieści parę lat temu, kiedy jeszcze miałem całkiem nieulepioną erudycję, nie mówiąc o kręgosłupie, choć oczywiście miałem o sobie zdanie całkiem inne.

Trzydzieści lat, podczas których przydarza się człowiekowi stan wojenny, Transformacja, rozkwit i upadek sporego biznesu, rozwód i przeprowadzki oraz kilka wyssanych z palca zawieszonych wyroków, ale przede wszystkim setek seminaryjnych i towarzyskich dyskusji na rozmaite tematy społeczne – to wystarczy, by o swoich poglądach mówić „własne”. Toteż ja takie poglądy własne mam, i staram się z nimi jak najczęściej zgadzać.

Otóż – chyba nie tylko ze względu na moją profesję główną – sądzę, iż Człowiek jako fenomen „faunisty” zanurzony w rzeczywistości „florystycznej” jest przede wszystkim kreatorem rozmaitych sytuacji ekonomicznych. Ma w sobie pokłady naturalnej żywotności ekonomicznej, dającej mu impuls do życia (metabolizm, prokreacja i biopolityka to „zwierzęce” elementy bytowania obudowane przez Człowieka „wlepkami kulturowymi”), niektórzy zaś dodatkowo są przedsiębiorcami (biznesu, społecznikostwa, twórczości artystycznej czy naukowej), gotowymi  na własny rachunek i ryzyko, własnym sumptem zabezpieczać potrzeby jakiejś zbiorowości sąsiedzkiej, środowiskowej.

Nie, tu nie chodzi o „homo oeconomicus”, tylko o „homo magnificus”. Wyjaśnię za chwilę.

Powyższe wymaga od człowieka zaradności i zapobiegliwości, ale też człowiek chętnie współtworzy albo angażuje się w gotowe instytucje społeczne, instalacje organizacyjne, mechanizmy i procedury – ułatwiając sobie życie. Poniewczasie zauważa, że „łatwo mu się jechało lub wiozło”, tylko „nie w tę stronę zupełnie”. Takie zdziwienia nosi w sobie każdy człowiek, każda wspólnota, społeczność, zbiorowość. Całe narody, a i Ludzkość nawet.

Najważniejszym meta-mechanizmem, w który się wszyscy prawie wdajemy, jest MAGNIFICENCJA. W odróżnieniu od smithowskiego „człowieka biznesowego”, który daje upust swojej chciwości i przebiegłości dla korzyści rozmaitych, najczęściej majątkowych – moi zdaniem każdemu człowiekowi zależy przede wszystkim na tym, aby „urastać”.

Zdaje się on w tym na swoją pasjonarność osobistą-indywidualną (czyli żywotność), która faluje zależnie od kondycji zdrowotnej, mentalnej, od możliwości wynikających z bycia „tu a nie tam”, od predyspozycji, talentów i umiejętności oraz wytrwałości i opinii innych o sobie – ale też zdaje się na pasjonarność „konstelacji”, w której funkcjonuje i na której złożył swoje nadzieje i starania: rodzina, sąsiedztwo, wspólnota, firma, środowisko, stowarzyszenie, samorząd, etnos, naród, państwo. Ta też umie „zafalować”, oj, umie.

Celem aktywności jakiejkolwiek konstelacji Człowieka jest akumulacja zdolności monumentalnej. Jest do cel dużo poważniejszy niż „zwykły” dostatek (a nawet przepych) czy całkiem minimalistyczny „święty spokój”.

Konstatacja ta – wyrażona rysunkiem – każe spojrzeć na aktywność konstelacji ludzkich (zakupy, urządzanie przestrzeni zamkniętych i otwartych, gusty konsumpcyjne, zainteresowanie przedsiębiorczością, inwestycje) nieco inaczej, niż tego chcą podręczniki.

Uwzględniając różnice kulturowe – konstelacje te starają się konsekwentnie przemieszczać „w górę” po ścieżce wyważającej między swoją potęgą a sakralnością. Jeśli idą wyłącznie w kierunku monopolu – narażają się na porażkę wobec sił zaklętych w sferze duchowej. Jeśli zmierzają ku swojej kultowości – ryzykują zdominowaniem przez inne potęgi, „drugoobiegowością-wtórnością”. Strategia każdego z podmiotów gospodarujących prowadzi je ku Magnificencji i nasycić się może wyłącznie osiągnięciem Monumentalności. Oczywiście, nie istnieje uniwersalna miara Monumentalności.

Interesująca jest w tym kontekście oczekiwana postawa jednostki czy grupy interesów. Ani pojedynczy człowiek, ani wąska grupa czy nawet partia polityczna nie może stać się „monumentalna”, pojęcie to nie ma desygnatu „osobowego”. Dlatego dąży człowiek do stworzenia namiastki własnej monumentalności, czyli dzieła monumentalnego, po prostu Monumentu, aby w ten sposób uzyskać zarówno własną „nieusuwalność”, jak też osobliwą „nieśmiertelność”. Minimum monumentalności – to ponadczasowe rozwiązanie ustrojowe (reformy Solona, polska Transformacja) albo obalenie monumentu (Herostratos).

Charakterystyczne jest dla podmiotów celujących w monumentalizm, że nie zważają na koszty, w tym społeczne, estetyczne, duchowe. Proszę prześledzić 8 lat rządów 2007-2015 w Polsce. I nie tylko. Proszę zapoznać się z relacjami Coca-Cola-FIFA albo na linii biznes-eventy „kulturalne”. Proszę znaleźć 10 różnic między ideą olimpijską a olimpiada współczesną.

Kiedy magnificencja i monumentalizm przedzierzgają się w cel sam w sobie – a to jest oczywista nieuchronność narastającej w kolejnych iteracjach Potęgi i Sakralności (daj kurze grzędę – jeszcze wyżej siędę) – nie ma takiej bzdury ekonomicznej, takiej zbrodni na zdrowym rozsądku, której nie podejmie konstelacja ludzka prąca ku własnej maginificencji, zwłaszcza kiedy „na horyzoncie” widzi już swój Monument.

Ostatecznie otrzymujemy łatwo weryfikowalny doświadczalnie „poligon karier”, po którym poruszają się konstelacje ludzkie:

Kto ma ambicje rodzinne albo nano-ekonomiczne – nastawia się na rozbudowywanie Domu: Dom niezwykle rzadko przekracza próg monumentalności, jego magnificencja wiąże się z pałacowością i podobnymi oznakami magnificencji. Odpowiednio Wiec (w rękach Sąsiedztwa czy administracji Osiedla), Kooperatywa (jako narzędzie Gemeinschaft lub Gedellschaft), Załoga (między Firmą a Zaczepami), Organ (pod wpływami Zbiorowości i Organizacji)), Rada (Samorząd versus Czynnik społeczny) – coraz częściej zbliżają się, a nawet przekraczają próg monumentalności. Więc w tych obszarach i formacjach działają odpowiednio inne jednostki i inne ambicje. Natomiast Metropolia niejako „wpisana” jest w przestrzeń powyżej progu monumentalności, może dlatego, że działa tu czynnik majątkowy: urbanizacja wszak to skumulowany majątek wspólny i prywatny.

Oscylując na grani między Uświęceniem a Potęgą – konstelacje ludzkie dobierają sobie odpowiednie wehikuły i robią w związku z nimi karierę, nie bez wzajemności: trzeba talentu, wiedzy, przebiegłości i paru innych przymiotów, by Dom, Wiec, Kooperatywa, Załoga, Organ, Rada – stały się monumentalne, a przynajmniej potężniejsze czy „świętsze” niż inne. I trzeba dobrze rozgrywać gry rozmaite, by „zwykłe” miasto stało się Metropolią. Ileż domów, wieców, kooperatyw, załóg, organów i rad trzeba było wynieść nad poziomy, by Kraków stał się Krakowem, Warszawa Warszawą, Poznań Poznaniem, a w innym wymiarze Częstochowa – Częstochową?!?

 

*             *             *

Czytelniku, nie przejmuj się, teraz już będzie „z górki”.

Otóż świat współczesny „wjechał” już w etap, kiedy Ludzkością zarządza nie więcej niż 100 000 monumentów, rozłożonych w taki sposób, że ponad połowa z nich „flancowana” jest w Metropoliach, które same z siebie są monumentami. Największe firmy, największe organy polityczne, największe budowle i pomniki oraz sieci-struktury-systemy, a także największe uniwersytety czy szpitale i więzienia – ulokowane są w metropoliach. Zresztą: swoisty „rynek” (konkurencja) monumentów i samych metropolii powoduje, że między nimi wyrastają „monumenty wszystkich monumentów”. O zysku, tak mocno obecnym w koncepcie A. Smitha czy w podręcznikach dla infantylnej studenterii – nikt w tych okolicznościach nie myśli… wystarczy, że miliony i miliardy płyną wraz ze strumieniami magnificencji…

I tu wpadamy w pułapkę. Kiedy mówimy, że Człowiek własne, rodzone środowisko naturalne przeistacza w sztuczne, w rozmaitość syntetyczną – to myślimy o betonie, szkle, plastikach. Tymczasem największa sztuczność, nienaturalność – lęgnie się w naszych głowach, w psycho-mentalu. Największe metropolie, przygarniające największe monumenty – to dziś media: zrazu prasa, potem radio, telewizja, dziś media tele-informatyczne. Czy jest tu jakiś Czytelnik, który zachował „dziewictwo” i nie funkcjonuje w jakiejś przestrzeni tele-informatycznej?

Otóż tak się stało, że można nie ruszać się z miejsca, by brać nijak nie ograniczony udział w grze wszystkich ze wszystkimi o wszystko – i oczywiście prawie na pewno przegrać na jakimś „levelu”, bo ostatecznie tylko nieliczni wejdą do monumentalnej elity.

A cóż to oznacza dla pojedynczego szaraka? Że wdając się w owo pozycjonowanie, przepychankę – sam ustanawia nad sobą władzę monumentów, przy których próbuje ogrzać swoje JA. Skutek: kilkuset gości mających dostęp do pstryczków, pokręteł i potencjometrów czy manetek w monumentach, ku którym owczym pędem zmierzamy – rządzi nami jak chce.

Jeśli nie uczą tego na lekcjach historii, na pewno znacie to z telewizji. Stany Zjednoczone, 30 października 1938 roku. Radio CBS w ramach cyklu „The Mercury Theatre on the Air” nadaje adaptację powieści H.G. Wellsa „Wojna światów”, a miliony spanikowanych słuchaczy jeśli nie przeciążają linii telefonicznych, próbując dodzwonić się do rozgłośni, to wylegają na ulicę w panice, wierząc, że właśnie rozpoczęła się inwazja przybyszów z innej planety. Tak wygląda wersja zdarzeń utrwalana po dziś dzień w wielu programach dokumentalnych i zapisana w niejednej encyklopedii. Tymczasem prawda jest zgoła inna: feralna audycja nie doprowadziła rzesz ludzi do histerii – nie było takiej możliwości, gdyż… niewiele osób tak naprawdę jej słuchało. A spośród tych, którzy surfując po falach radiowych na nią trafiły, niewielu dało się nabrać. Tak przynajmniej podaje magazyn Slate w jednym z najnowszych tekstów. /skorzystałem z notki w portalu „kulturą w płot”/

Dowcip polega na tym, że takie masowe odruchy dziś są nie tylko możliwe, ale też celowo „generowane”, i nikt naprawdę nie wie, kiedy to jest jeszcze „na próbę”, a kiedy „w realu”. Jakbym widział Transformację…