Żeby lewica poradziła sobie bez native-promptera

2013-05-01 18:30

 

Internet obiega właśnie filmik, na którym pierwszomajowo przed siedzibą centrali związkowej przemawia Towarzysz Leszek Miller, a za nim stoi młodzieniec, czytający z kartki do millerowego ucha. Taki native-prompter. 

Notka powinna mieć dwuznaczny tytuł CO DALEJ, bo od tego rozpaczliwego pytania rzuconego przybocznemu zaczęło się suflowanie Millerowi z kartki.

Moje widzenie lewicy i lewicowości obarczone jest rozmaitymi teoryzmami, których nie będę wyłuszczał w dniu, kiedy Lewica ma swój światowy dzień. Powiem tylko, że trochę mi żal ludzi w Polsce, których taka prompterowa lewica pragnie za wszelką cenę reprezentować.

W czasach, kiedy byłem baaaardzo państwowotwórczy (deklamowałem na uroczystych akademiach, organizowałem manewry harcerskie, startowałem w olimpiadach wiedzy, zdecydowałem się na karierę „naukowca w mundurze”, czyli WAT) – znałem zagadnienia lewicy z mediów, które nie wysuwały się na czoło w domu, gdzie rzadko grało radio (a częściej Mama śpiewała), nie było telewizora, z gazet kupowało się „Przyjaciółkę”. No, ale każdy wiedział, kto to jest Władysław Gomułka, Józef Cyrankiewicz, potem Edward Gierek i Piotr Jaroszewicz. Na prowincję, gdzie kształtowałem się jako prawy obywatel, nie docierały takie problemy, jak 68 (Czechosłowacja, Dziady, samospalenie Siwca czy Palacha), 70 (bezczelne regulacje cenowe i cichy pucz sekretarski), potem, jako słuchacz uczelni wojskowej, o roku 76 (Ursus, Radom, KOR) miałem blade pojęcie, a właściwie takie, jakie „powinienem był mieć”.

W tym kontekście fakt, że mamy w Polsce  socjalizm, który im dalej, tym bardziej był „realny” (potem nazwałem go domniemanym), uznawałem za coś naturalnego i oczywistego, a Marks, Engels, Lenin, Stalin, Bierut, Honecker, Kim-Ir-Sen, Ho-Shi-Minh, Fidel, nawet Kaddafi czy Mao – to był dla mnie inspirujący życiowo klub ludzi wielkich (nawet dostałem za to piątkę w ogólniaku). Chodziłem po ulicach nazywanych imieniem wybitnych bojowników lewicy, zwłaszcza tych z okresu wojennego. Za oczywiste też uznawałem, bez odrębnego zastanawiania się, że w naszym socjalistycznym kraju są zwykli ludzie pracy (jak moi rodzice i sąsiedzi) oraz luminarze-prominenci, dostępujący błogosławieństw i dobrodziejstw socjalizmu proporcjonalnie do swoich zasług dla ludzi pracy.

Moja droga do dorosłości była długa i zawijasta, nadaje się na pewno do ekranizacji. Może zresztą jeszcze nie wydoroślałem…?

Jako całkiem dorosły człowiek poznawałem nowe nazwiska żyjących wraz ze mną luminarzy-prominentów lewicy krajowej i międzynarodowej, inne zaś poznawałem na nowo, jakby inaczej: Breżniew, Gorbaczow, Kuroń, Jaruzelski, Kociołek, a dalej długa lista postaci co najmniej równie dwuznacznych, co może zabrzmiało jakoś tak nieładnie, ale rzeczywiście o tych postaciach nie da się mówić tylko w jasnych czy tylko w ciemnych kolorach.

Potem nastały dla mnie czasy, kiedy zacząłem „mieć do czynienia” z ludźmi lewicy, i to bardzo rozmaitej, co było oczywiste wobec faktu, że aktywnie działałem choćby w ruchu kół naukowych czy w organizacji studenckiej, a potem funkcjonowałem jako animator różnych inicjatyw. Ładnych kilka osób z dzisiejszej lewicy – tej parlamentarnej i tej ulicznej – poznałem osobiście i niektóre z tych znajomości cenię sobie, choć – jak to w bezpośrednim koleżeństwie – zna się sprawy ważne i sprawy „no-comment”.

Leszka Millera znam osobiście, ale on mnie nie zna osobiście. to się da łatwo wyjaśnić. Pierwszy raz zetknąłem się z nim bezpośrednio na jakimś jego spotkaniu ze światem studenckim we Wrocławiu, wieki temu. Kiedy o coś go zagadnąłem z pozycji „my, ludzie wykształceni” – gwałtownie zaprzeczył, jakoby miał coś życiowo wspólnego (np. doświadczenia) ze studenterią. Po latach zaprosiłem go jako kolejnego gościa mojego konwersatorium Busola Społeczna (zapraszałem tam – jak to ja – ludzi rozmaitej maści politycznej). Tyle znajomości.

Najbardziej symboliczne było – w pewnym momencie – zejście się w jednym miejscu nazywanym Samoobrona, Piotra Ikonowicza (syna korespondenta zagranicznego z czasów PRL, solidarnościowca, szefa PPS i Nowej Lewicy, parlamentarzysty i lewicowca ulicznego), Leszka Millera (syna robotniczego z Żyrardowa, aparatczyka PZPR, „kanclerza” rządu lewicowego, outsidera poza-partyjnego) i Andrzeja Leppera (rolnika członkującego w PZPR, buntownika-straceńca, wicemarszałka Sejmu, Wicepremiera, szefa związku ludowego).

Tu przerwę, bo zapędzam się w obszary, nie dające się opisywać w krótkich słowach.

Powiem tylko: jest kilkanaście środowisk, w tym partyjnych, które szukają sposobu, by stanąć na czele świata pracy i biedy, zwanego niegdyś proletariatem, a dziś nie mającego nawet poręcznej nazwy. Te środowiska mają swoich sekretarzy, przewodniczących, wodzów. Ale lewica polska nie ma przywódcy. Nie ma kogoś, kto postrzegany byłby powszechnie jako mąż opatrznościowy świata pracy i nędzy, a jednocześnie godziłby interesy ugrupowań partyjnych. Są tworzone rozmaite konstelacje, organizowane kongresy, wciąż odnawiane lewice – ale czegoś w tym wszystkim brakuje. Moim zdaniem – brakuje odwagi w diagnozie sytuacji: dlaczego akurat lewica wobec narzuconego Polsce systemu-ustroju używa eufemizmów – nie umiem dociec.

Millera nie poznamy po tym, jak skończy. Bo on nie zna końca, on trwa. Oznacza to, że ktoś inny go wykończy. Może dziś ten ktoś stał blisko niego, i wcale nie myślę o tym przybocznym, który mu z kartki czytał przemówienie do ucha.

Moim zdaniem rozpaczliwe pytanie do suflera CO DALEJ – powinien był Miller po prostu wykrzyczeć w przestrzeń, może echem wróciłby do niego jakiś krzepki pomysł. Bo ten z kartką, szepczący do ucha – nie wie na pewno.

Szczegóły: https://blog.wirtualnemedia.pl/andrzej-budzyk/post/sufler-leszka-millera