WAT

 

W roześmianych latach szkoły podstawowej, z przyczyn dziś już nie do ustalenia, zakoleżankowałem się z Mirkiem Matuszewskim. Kiedy szedłem ze szkoły nr 5 w Lęborku do swojego Drętowa położonego tuż pod miasteczkiem, przechodziłem wielkim polem-łąką, formalnie był to „domowy” poligon Jednostki Wojskowej, plac ćwiczeń „niebieskich beretów”, a w rzeczywistości korzystali z tych kilkudziesięciu hektarów wszyscy, którzy lubili grać w piłkę, urządzać podchody, skracać drogę z punktu A do punktu B.

 

Mirek był moim kolegą z klasy. Do tego mieszkał tuż obok owych hektarów, w tzw. wojskowych blokach. Jego ojcem był major Matuszewski, wzrostu niezbyt imponującego, ale za to umięśniony jak tur. Pod jego wpływem – bez żadnej agitacji – postanowiłem już w 7-mej klasie podstawówki zostać oficerem, zwłaszcza że jako harcerz nie miałem kłopotów z wydolnością-wytrzymałością fizyczną, a nawet ze strzelaniem z KbKaK czy z bieganiem w gumowym ubraniu o kryptonimie OP-1, z maską p-gaz na głowie. Od najmłodszych lat byłem też w gronie prymusów, uczestników tzw. olimpiad przedmiotowych.

 

Z czasem dotarły do mnie atrakcyjne informacje o najlepszej uczelni wojskowej PRL, czyli Wojskowej Akademii Technicznej. Ich przesłaniem było: „naukowcy w mundurze”. Tak, to mi najbardziej odpowiadało, przez cały „ogólniak” (lęborskie Liceum im. St. Żeromskiego) upewniałem się w pragnieniu, by w dorosłym życiu doskonalić się jako skrzyżowanie prymusa i harcerza. Niczym Aleksander, syn Filipa II Macedońskiego i Olimpias, który pod okiem Parmeniona (wojskowość) i Arystotelesa (filozofia) wyrósł na Aleksandra Wielkiego, pragnąłem zwycięstw w rozmaitych "dorosłych" manewrach sprawnościowych i równie "dorosłych" konkursach intelektualnych. No, to była moja wyimaginowana buława sztabowca. Mądrego stratega.

 

A to były mrzonki. Oszustwo. Rzeczywistość wojskowa dla 18-latka okazała się zupełnie nieromantyczna, nawet nie dało się jej usprawiedliwić przyszłymi beneficjami: miałem zostać po prostu liniowo-technicznym oficerem gdzieś w „zielonym pułku”, bez szans na karierę naukową, bo ta była zastrzeżona dla „geniuszy” z dobrymi wojskowymi koneksjami, a nie dla „chłopców z Drętowa”. Kilkanaście lat marzeń legło w gruzach w kilka miesięcy, pośród beznadziei.

 

Karę za moje rozczarowanie oszustwem agitacyjnym poniosłem ja sam. Dwukrotnie. Zostałem wydalony dyscyplinarnie z WAT (wcześniej długo preparowano mnie do roli chuligana), odesłany do tzw. czynnej służby wojskowej. Spędziłem ją w kompanii wartowniczej, w pułku artyleryjskim, w magazynie żywnościowym. Bez sensu. Po wyjściu z wojska miałem do zapłacenia niebotyczną kwotę „za studia”, którą próbowano wyłudzić od spracowanej Matki, choć byłem dorosły. Poza 3,5 roku straty „życiorysowej” – spędziłem jeszcze kilka miesięcy w odlewni metali nieżelaznych oraz w przedsiębiorstwie drzewiarskim, na zwykłych robotniczych stanowiskach. Chwalę sobie to ostatnie doświadczenie, ale nie tego przecież oczekiwałem od życia.

 

Przerwa w moim życiorysie zakończyła się zdaniem egzaminów do Szkoły Głównej Planowania i Statystyki.